Skonstruowany na
patencie pętli czasowej, przez co nasuwający naturalnie skojarzenia z Dniem
Świstaka, ale poprzez swój charakter dość odległy od tego co przed laty
zaproponował Harold Ramis. Palm Springs to zdecydowanie nowocześnie formalnie
spostrzegane kino i zupełnie współczesne podejście do dalekiej od głupkowatości
komedii, w której kwestie fantasy (chyba tak powinienem to nazwać, gdyby nie
były podszyte twardą fizyką :)) fajnie współegzystują z ambitnymi ale wciąż
rozrywkowymi egzystencjalnymi rozkminami, poniekąd również zabawą
popkulturowymi odniesieniami oraz (już nie poniekąd) romantycznym wątkiem
kluczowym. Ma to sens i przyznaje od początku wciąga, więc nudy nie ma się
powodu obawiać, jak i trucia dupy jakąś pseudointelektualną retoryką także. To
świetna bezpretensjonalna frajda, z wyśmienitym ironicznym humorem,
wzbudzającymi nieumiarkowaną sympatię bohaterami (kto by tak nie chciał jak oni
;)), przednim spontanicznym aktorstwem i radośnie zuchwałą konwencją, która
oczywiście nie wszystkim musi przypaść do gustu i jak w międzyczasie się przekonałem rzeczywiście nie wszystkich w jednakowo radosny sposób do entuzjastycznych
opinii zachęciła. Ale ja mam to gdzieś, ja jestem zachwycony. Wszystko, kropa.
:)
P.S. Przed seansem osobnicy z kijami w d**** obowiązkowo się ich pozbywają, albo inaczej szerokim łukiem tą STRASZLIWIE NIEPORAWNĄ amerykańską produkcyjkę omijają, gdyż kije w d**** mają to do siebie że są albo ich nie ma - jak są to tkwią w d***** właścicieli nieusuwalnie. Żeby mi tu pretensji od tych tak specyficznie usztywnionych nie było!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz