Za ciosem oo premierze RatSafari Mustasch poszli i całkiem sprawnie już po niecałych dwóch latach "złoty" następca tego "zielonego" na rynku zaistniał. Nie była to wówczas nawet najmniejszym stopniu praca pod ogromnym ciśnieniem, bowiem nowe numery przygotowano raz naturalnie podążając wyznaczonym wcześniej szlakiem, po drugie jak się okazuje z tercetu w którego skład wchodzi tutaj opisywana plus dwie wcześniejsze płyty, żadna nie wychodzi poza szereg, ani w konfrontacji z innymi nie stanowiła powodu do zmartwienia w kwestii jakości. Powerhouse to pełny żaru album, w którym witalna energia rock'n'rolla fantastycznie współistnieje ze stonerowym bujaniem, jednocześnie znakomicie korespondując z ówczesnym zapotrzebowaniem na pustynna nutę, paradoksalnie z dalekiej Skandynawii. :) Ktoś by rzekł że w te stonery to tylko Jankesi tak potrafią i by się typ głoszący tego rodzaju przekonania srogo zaskoczył, gdyby wyżej wymieniony tercet albumów Szwedów skonsumował. Poczułby wtedy że to może nie ta hipnotyzująca transowa aura co Kyuss i nie ten zblazowany luz, który wszyscy stonerowi amerykańce w krążki wbijali, ale z pewnością ze szczęką zbieraną z gleby poczułby, że to jednak wikingowie potrafią energetyzującym riffem podbrudek skopać nie gorzej, a często nawet lepiej niż wspomnieni Jankesi czy ich najwięksi rywale w osobach rubasznych Brytoli. A jeżeli miałbym wymieniać swoich faworytów z niniejszej genialnej płyty, to musiałbym tu zasugerować sobie wypisanie wszystkich możliwych indeksów - tak to hardrockowo-stonerowe dzieło szanuję. Poza tym też, jak ma się w składzie gardłowego który potrafi grzmotem w głosie kruszyć głazy i jeszcze w zaśpiewie nostalgicznie pomiziać serduszko manierą a'la Ian Astbury, to nie wypada tego waloru spierdolić. Tak myślałem do momentu od którego Mustasch postanowił zamiast bujać tuningowaną po szwedzku amerykańszczyzną, nudzić kwadratowym teutońskim heavy rockiem. Po prostu kurwa fuck!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz