sobota, 31 sierpnia 2024

Leprous - Melodies Of Atonement (2024)

 

Moi obecnie naj naj najulubieńsi muzyczni Norwegowie wydają swoje albumy jakby byli w ciągu, a przerwy choć niekoniecznie pedantycznie równe, w moim przekonaniu robią wrażenie bardzo systematycznych i cokolwiek by nie napisać o zawartości wydawanych krążków (bowiem nie każdy może jak ja być wobec nich wręcz bezkrytyczny), to nikt zorientowany nie odmówi zespołowi żelaznej konsekwencji w przemyślanym rozwijaniu stylu. Ostatnie dwa albumy były szczególnie doskonałym przykładem fantastycznego planu i ogromnego talentu wspomagającego owego realizację, a ja po pierwszych informacjach na temat nadchodzących Melodies Of Atonement zastanawiałem się czym mogą jeszcze ewentualnie zaskoczyć, co do wybitnego jakościowo już stylu dodać aby wznieść się na kolejny poziom ewolucji i nie mam tu na myśli jakiegoś mnożonego w postępie geometrycznym, zatem przełomowym poszerzania fanbazy. Myślę że do kogo mieli dotrzeć i kogo swoją twórczością tak zaciekawić jak poruszyć to w decydującym stopniu już do tej pory to uczynili, a nie życzyłbym sobie aby ich popularność poszła w skalę powszechną - czego raczej nie ma potrzeby się obawiać przy nucie wymagającej. Bardziej realnie boję się iż motywująco-inspirujący fundament i potencjał w postaci chemii pomiędzy muzykami nagle się wyczerpie, a niewątpliwa wyobraźnia muzyczna pogoni ich w różne strony, bądź jeśli dotrą, tudzież poczują iż dotarli do umownego kresu tego czym jest i mógłby jeszcze być Leprous, to zajmą się różnymi innymi osobnymi projektami - co po prawdzie żadną tragedią jednak nie będzie. Więcej doskonałej nuty od każdego z fantastycznych instrumentalistów i coś dodatkowo intrygującego od wokalisty przyjąłbym z otwartymi ramionami, więc gdyby prorokować i wiązać z proroctwami nadzieje, to chciałbym od tak Ejnara jak i jego ziomków czegoś na podobieństwo budowania karier równoległych. Ejnar zrobił już w tym kierunku pierwszy krok, a jego debiutancki solo album ja akurat zaliczam do grona najlepszych materiałów jakie usłyszałem w zeszłym roku. Tyle gdybania - wróżenia mimo pewnych jasnych przesłanek jednak z fusów! Pora na konkrety w sprawie Melodies Of Atonement! :) Rzeczony zdaje się w porównaniu z poprzednikami być bardziej stonowanie epicki, rozwijający paradoksalnie tematy jeszcze intensywniej progresywnie, czyli w sensie rozbudowany i podniosły ale bez przekraczania rzecz jasna granicy dobrego smaku, a pomaga w tym elektro zacięcie miast wpychania do aranżacja wyłącznie klawiszowych pseudo orkiestracji oraz walor biegłego używania wioseł w celu dopieszczania świetnych melodii, które nota bene nie są jedynie rezultatem biegania paluszków po gryfach, ale też dzieckiem wspomnianych syntezatorowych inklinacji. Jednako gdyby zabrakło w kompozycjach z Melodies Of Atonement kluczowego groovu czy bogatych linii wokalnych, to nic by nie pomogły zapewne podkreślone elektro zabiegi, bo bez odpowiedniego nerwowo pulsującego vibe'u żadna konstrukcja epicka nie jest w stanie się obronić przed zarzutem kiczowatej nader miałkiej egzaltacji. Leprous taka sytuacja absolutnie nie grozi, bowiem Leprous ma w składzie czującego groove pięknie basistę i przede wszystkim GENIALNEGO pałkera, którego daje sobie odebrać prawo do osobistych wycieczek refleksyjnych w temacie muzy i filmu jeśli nie zazdrości większość ambitnym zespołów progresywnych. To skarb gigantyczny, ale każdy z członków Leprous jest częścią składową którą trudno byłoby zastąpić bez szkody dla efektu kompozycyjnego, a póki każdy z muzyków czuje potrzebę rozwoju nie byłoby sensu myśleć o jakichkolwiek zmianach. Obecny album udowadnia że nie ma na razie mowy o nawet odrobinie stagnacji - słucham Melodies Of Atonement od kilkudziesięciu godzin niemal na okrągło i te indeksy naprawdę (ręka na sercu) z każdym podejściem odkrywają na nowo przede mną swoje cudne tajemnice, aż robię wielkie oczy i żuchwa mi z wrażenia opada, że jeszcze chwile temu miałem do czynienia z tymi samymi numerami, które słyszę i czuję obecnie szerzej głębiej i mam ciary - a za ciary muzyczne jestem w stanie oddać wiele. :)

piątek, 30 sierpnia 2024

Kuru Otlar Üstüne / Wśród wyschniętych traw (2023) - Nuri Bilge Ceylan

 

Odrobinę odstraszały kolosalne rozmiary, zanim się kompletnie nie zatraciłem w tej społecznej (pierwsza połowa) i praktycznej filozoficznie (druga) wprzód rozprawie o relacji szkoła-nauczyciel, uczniowie-nauczyciel, nauczyciel-władza zwierzchnia nad nauczycielem, władza nauczyciela nad uczniami, władza uczniów nad nauczycielem, a wreszcie precyzyjnie ujmując psychologiczne oddziaływanie pewnej informacji przekazanej w pewnej sprawie w związku z pewną sytuacją z pewnymi intencjami. Innymi słowy niewiele wystarczy aby we współczesnym obliczu szkoły i stosunków pomiędzy jej aktorami doprowadzić do bardzo poważnego zamieszania z możliwymi potwornie bolesnymi konsekwencjami. Nawet w prowincjonalnym wydaniu w dalekiej przecież od nowoczesnego myślenia o edukacji i zależnościach dorosły-dziecko tureckim (miejsce akcji anatolijska wioska) wydaniu. Obrzuć kogoś błotem i patrz ile się jego przylepi i jak zacznie się szczególnie niewinny człowiek miotać pod obstrzałem oskarżenia, a nawet jego odprysków. W sumie nie tylko o tym ta gigantycznych rozmiarów analiza i refleksja, bowiem równie ważne jak podniesiony w długim wstępie powyżej problem jest całe szerokie tło kulturalno-społeczne i polityczne, gdzie Turcja to rzeczywistość zupełnie obca zachodnioeuropejskiej tradycji, przywiązana do autorytarnych rządów i silną ręką radząca sobie z trudnymi etnicznymi podziałami oraz mieszkańców życiem surowym ewentualnym niezadowoleniem. Wśród wyschniętych traw, to chyba też nieco teatralna drama o nadwrażliwości na społeczne bodźce, egocentrycznym rozżaleniu i samotności w szczelnym kokonie (druga połowa), bo ona w układzie trójkąta bohaterów też jest niewątpliwie częścią tejże przypowieści. W niej paranoja wynikiem insynuacji, dziecięcy sposób myślenia w konfrontacji z powagą realnych reperkusji, ale i dorośli oczywiście nie bez bez wad, bo potrafią „dojrzali” tak samo manipulować i bezrefleksyjnie mścić jak smarkacze, którzy z racji wieku najczęściej zrobią coś zanim zdążą pomyśleć. Mocno zawiła, bez przesady jednakowoż skomplikowana historia, poprowadzona bardzo inteligentnie i intelektualnie sprofilowana, która mówi o ludzkiej naturze bardzo wiele. Inna kultura inne okoliczności, jednakże przesłanie wieloaspektowe raczej uniwersalne.

P.S. Proszę zwrócić szczególnie uwagę na kapitalną dyskusję podczas spożywanej kolacji przy słabym sztucznym świetle. Bardzo się z jednym z tej skrzącej się od mądrości dysputy bohaterem, a dokładnie jego przekonaniami identyfikuję. Szczerze to jakbym też pod względem cech osobowości widział siebie. Przynajmniej tak właśnie myślę o sobie i lekko się zaniepokoiłem, gdy zapoznałem się z internetowymi rozkminami w temacie cech głównego bohatera. :)

czwartek, 29 sierpnia 2024

Fontaines D.C. - Romance (2024)

 


Fanem Fontaines D.C. jestem stosunkowo od niedawna, chociażby nazwa była mi znana od ładnych lat kilku, to się uparłem chyba że nie wszystko co z okolic brytyjskich zostanie uznane za z potencjałem niebywałym objawienie, to ja będę łykał natychmiast. Pomyślałem "ach niech się ustoi", "ja jeszcze poczekam na swoją reakcję - dam jej dojrzeć" i nastąpiła ona, reakcja wzmożona jakiś czas po premierze Skinty Fia, a bliżej do premiery Romance i od tej pory systematycznie przechodzę z pozycji obwąchiwania do stanu szalikowca irlandzkiego ansamblu, bo niewątpliwie zasługuje on na nie tylko uwagę, ale wręcz już na otaczanie go kultem. Skinty Fia i jego poprzedniczka to były materiały zajebiste, jeśli dać sobie szansę się nimi obsłuchać i wieszczyły, iż Fontaines D.C. jest na szerokiej autostradzie do powiększania grona fanowskiego. Dzisiaj znając nie tylko znakomite single systematycznie do czasu premiery prezentowane wiem jedno - zawodu w temacie Romance nie uświadczyłem, bowiem trudno by akurat trzy numery były świetne, a reszta lipna. Romance jest fajnie tak przez wzgląd na barwę głosu, intonacje i ten charakterystyczny sznyt wokalny britpopowy, ale shoegaze'owa czy ogólnie indie rockowa poświata z lekka chuligańskim, bo ulicznym punkowym zacięciem powoduje, iż absolutnie nie jest łatwo przyporządkować Romance do konkretnego gatunku. Ten zespół posiada swój własny niezwykle intrygujący wizerunek, a do tekstów podejście tak analityczne, jak i zobowiązujące poprzez korzenie post punkowe także poniekąd buntownicze, najczęściej jednak liryczne, rozmarzone dodające mu bardzo emocjonalnego posmaku, szczególnie gdy dramaturgia albumu przykuwa koncentrację hipnotyzująco. Nuta to bowiem w której miesza się subtelność niekonwencjonalnej, pięknie bujającej pół akustycznej ballady (przykład Sundowner) z wyczuciem użycia elektroniki, czy smaczków aranżacyjnych - bez oglądania się na kwestie rockowych konwenansów, ale też bardziej zawadiackiego zanurzania się w energetyczne projekcje (Starburster i zupełnie inny Death Kink), bądź po prostu aż zaskakująco klasycznego brytyjskiego plumkania (nostalgiczny Favourite). Pytanie tylko czy Romance pod względem klasy prześciga Skinty Fia, na które odpowiadam sobie dyplomatycznie że jest po prostu inny i bardzo mi się ta intelektualnie logiczna sytuacja klei do uszka. :)

wtorek, 27 sierpnia 2024

Pride & Prejudice / Duma i uprzedzenie (2005) - Joe Wright

 

Kto się czubi ten się lubi, a pozory mogą mylić i mylą często i gęsto, korzystając z nadarzającej się okazji. Niezwykle przekorna historia miłosna ta DUMA i to UPRZEDZENIE - historia z pięknymi panienkami na wydaniu, w które wciela się plejada wówczas wschodzących gwiazd pośród których eteryczne Keira Knightley, Carey Mulligan (najbardziej), Rosamund Pike i Kelly Reilly. Ten obraz się smakuje i rozważa jego detale oraz niuanse i choć narracja raczej szczędząc ekscytacji smęci, to pod powierzchnią pulsuje wyraziście, bowiem szlachetne emocje wrzą skrywane, a i plastycznie jest bardzo malarski (te kadry w okolicznościach przyrody och i ach), ale i scenografia we wnętrzach przepiękna i przebogata. Estetyczna rozkosz na ekranie gości, której fundamentem powieść pióra przez znawców gatunku uznanej za fenomenalną Jane Austen. Kobiety kochają, mężczyźni się najczęściej dla zasady lekko dystansują, lecz czasami gdy przede wszystkim naturalny urok kobiecy jak alkohol oszałamia, a autor zdjęć przenosi dziewczęce oblicza w malowniczy świat zupełnie innych od współczesnych, to nawet impregnowany na co dzień na romantyczność najbardziej męski z męskich facet daje się porwać fali gorącej ekranowej namiętności. Zasięgnąłem opinii kilku kumpli, tudzież znajomków i może nie ochoczo, ale poniekąd potwierdzają, nie wyrywając się jednak do tej pory by przeczytać Austin w oryginale, a Panie, miłosnej literatury klasycznej admiratorki na każdym kroku polecają, gdyż podkreślają prymat powieści nad jej piękną, ale jednak tylko ekranizacją.

poniedziałek, 26 sierpnia 2024

Rammstein - Rosenrot (2005)

 

Posiadali materiału podobno zatrzęsienie, a że jego wartość zarazem już chwilę wcześniej wydanego i "odrzuconego" według nich była podobna, to błyskawicznie po sukcesie Reise, Reise pojawił się Rosenrot. Album wypełniony jak wieść niesie numerami właśnie "odrzutami" z czasu sesji poprzedniczki okazał się podobnym sukcesem komercyjnym, jak ten co zadowoliło bardzo bardzo fanów przed zaledwie rokiem. Szybko i skutecznie, a też jak przyzwyczaili kontrowersyjnie teledyskowo (Mann Gegen Mann) czy fabularnie z rozmachem (tytułowy Rosenrot) z łatwością uwagę branży przykuwająco, więc nie można Rosenrot nie nazwać sukcesem tymże, jakby bliźniacze podobieństwo mega chwytliwych i stosunkowo balladowych kompozycji raczej na nudę podczas odsłuchów skazywało, lecz jak ktoś kocha bezkrytycznie ten „ramsztajnowy” puls i kołysanie w hymnicznym tonie, to nie ma bata - nie będzie na Rosenrot narzekał. Porządny album nic więcej według mej opinii - raczej stan stały w karierze Rammstein, a i aby być uczciwym pośród indeksów nie trudno znaleźć takie które jeszcze bardziej niż ogólnie album mogą w uszko powpadać. Spring, Wo bist du, ale też w kontrze opadające napięcie w końcówce albumu czy pomysł raczej słaby lub nijaki z duetem z Sharleen Spiteri, czy (każdy chyba zrobił oczy) tym latynowskim dziwadłem Te Quiero Puta!. Pewnie też coś znaczy, że po Rosenrot potrzebowali czterech kolejnych latek na stworzenie zestawu nowych przebojów i jeszcze bardziej, iż po tych czterech latach aż dekady, aby im się chciało i im się co najważniejsze udało. Każdy sobie takie sytuacje po swojemu jednak interpretuje. 

niedziela, 25 sierpnia 2024

Undine (2020) - Christian Petzold

 

Paula Beer i Franz Rogowski przednia doprawdy para - aktorskich postaci względnie jeśli mieć na myśli jego, młodego pokolenia z Niemiec liderzy. Bardzo charakterystyczni, wizualnie nieoczywiści i wysoce rzecz jasna utalentowani (szczególnie ona). Dziewczynę kojarzę raz u Ozona oraz przede wszystkim na bieżąco (trudno nie zapamiętać) z Czerwonego nieba, najnowszego filmu reżysera właśnie Undine, a on (Franz) to już poza granice kina niemieckiego na całego chyba ochoczo zdążył zawędrować i swoją popularność wykorzystuje kręcąc dużo i w obszarze kina ambitnego, choć niekoniecznie za każdym razem jak czuję, idealnie (Disco Boy) z moimi gustami korespondującego. Na Undine wpadłem, bo bardzo dobre wrażenie wraz ze wspomnianym Czerwonym niebem na mnie praca Petzolda zrobiła, więc i oczekiwania w stosunku do jego produkcji sprzed czterech laty miałem wysokie. Nie zawiodłem się, chociażbym musiał wykonać więcej pracy niż zazwyczaj aby dokładnie zrozumieć co, jak i dlaczego, gdyż niezwyczajne romansidło z sugerowanymi zjawiskami paranormalnymi powiązanymi z nordycką mitologią Petzold nakręcił. Film zasadniczo o miłości, przeznaczeniu, bólu egzystencjalnym, klątwie czy czymś w tym rodzaju do wzmożonej kontemplacji, inaczej przesiąknięty fantazyjnym duchem współczesny psychologiczny rzekłbym melodramat. Coś intrygującego, pośród kina europejskiego przykład sytuacji, że można kręcić ambitnie, elegancki poetycki sznyt obrazowy i fabularny kinu można nadawać i nie musi powstać z takich ingrediencji kino niestrawne, nawet kiedy trudno dotrzeć do puenty zbierając po drodze bardzo tajemnicze tropy. Wystarczy jednak tylko trochę o tytule poczytać, zasięgnąć tak wiedzy literackiej jak i interpretacyjnych pomysłów od innych kinomaniaków, aby pięknie o tym co się obejrzało myśleć - prościzna.

piątek, 23 sierpnia 2024

Immolation - Kingdom of Conspiracy (2013)

 

Niech mnie ogień piekielny pieści, a może w ekstremalnym i w tych okolicznościach bardziej trafionym złorzeczeniu, niech mnie indywidualny sąd przedostateczny skaże na otwarte bramy raju, gdzie totalnie nudna świętoszkowatość podobno trafia, ale ja nie napiszę że uwielbiam Immolation sprzed przełomu brzmieniowego, bowiem (no k!) lubię pośród zmasowanego ataku usłyszeć te wszystkie detale z jakich death tych skubańców słynie, a nie na słowo wierzyć iż one tam są pod warstwą zajebiście szorstkiego, ale jednak według praw skrajności, zbyt mało sterylnego dźwięku. Nie dziwie się jednak, iż true fani Jankesów mogą utyskiwać dla odmiany na czyste i pewnie podbijane nowoczesnymi metodami brzmienie, kiedy będąc z Immo od startu został ich słuch przyzwyczajony do mułu. To naturalne bowiem, że do wszystkiego można przywyknąć, a aparat słuchowy ma tą wrażliwość specyficzną, iż dostosowuje się z czasem tak do specyfiki kręcenia suwakami, jak i rzecz oczywista do brutalności odsłuchiwanego stuffu. Zatem zapewne gdybym był wytrwały to od lat byłbym za pan brat z pierwotnym brzmieniem ekipy Rossa Dolana, a nie takim jak obecnie nowym nabytkiem pośród przygłuchych już fizycznie fanów. W takim razie kiedy biorę się za zarchiwizowanie odczuć względem Kingdom of Conspiracy, to robię to w układzie odniesienia dwóch najnowszych albumów tej kultowej w środowisku formacji, a nie rozpatruje go jako ósmego albumu w dorobku. Nie mam najzwyczajniej potrzebnej w tym celu pogłębionej merytorycznie wiedzy, a jedynie własne wrażenia bardzo świeże - bez sentymentu i nostalgii. Nie wystukam stąd w klawiaturę, poświadczając własnym nazwiskiem przekonanie iż ósemka to standardowy zestaw numerów w stylu Immolation i że akurat tutaj nie znajdzie się nic co by mogło zaskoczyć, prócz rzeczonego, a z tego co dosłuchuje od Majesty and Decay zmodyfikowanego podejścia do materiału rejestracji. Chaosu pierwotnego i brudu człowieku nie uświadczysz takiego jakbyś jako szalikowiec oczekiwał, bo przez tą sterylność zrobiło się przynajmniej na pozór może przede wszystkim mechanicznie, ale kiedy sobie tak zestawiam rzeczony z Atonement i Acts of God to też wydaje się on biedniejszy, mniej porywający - bez fenomenalnych zatem podnoszących włosy na przedramieniu faz niemalże progresywnego traktowania linii melodycznej. Przez to że głównie postawiono na sterylne aranżacje, czasem tylko urozmaicane jakąś bardziej chwytliwą akcję (Indoktrinate), dostajemy raczej granie szablonowe i zapewne mniej fascynujące od tego w którym pojawiało się uczucie sytości, od chaosu i ostrych jak brzytwa cięć. Ci co się znają piszą (zerknąłem) że czuli niedosyt, ale oni zestawiali z głębszą przeszłością, a ja stawiając obok prac najbardziej współczesnych mam podobne emocjonalne wnioski - co jest tak samo ciekawe, jak jednoznacznie udowadniające, że akurat Kingdom of Conspiracy nie jest szczytem możliwości Immo. Zgoda, pełna zgoda - zgoda ponad podziałami. 

czwartek, 22 sierpnia 2024

Who's Afraid of Virginia Woolf? / Kto się boi Virginii Woolf? (1966) - Mike Nichols

 

Najlepsze kłótnie małżeńskie w historii kina, czyli w akcji prawdziwi dwukrotni Państwo Burton - wprost fenomenalna w roli Marthy Elizabeth Taylor i nieustępujący jej aktorską charyzmą Richard Burton, tutaj jej mąż, ale George. :) Autentyczne dialogi, pauz i krepującej ciszy, ale i ostrych monologów wygładzanych akademickim językiem barwnie i z pasją wyjątkowy w ówczesnym kinie festiwal. Przepiękne wprost docinki, cudowne sarkastycznie poczucie humoru - serial popisowych inteligentnych, goryczą przepełnionych złośliwości. Do towarzystwa i do porównania natomiast młodsze znacznie, rosnące jeszcze w siłę małżeństwo i to starsze już dotarte maksymalnie, przekształcone z zauroczenia i namiętności w walkę wykorzystującą inteligencję i błyskotliwość do celu przepychanek słownych. Niesamowity rollercoaster emocji i aktorskiej ekspresji. Kochają się i nienawidzą, wpychają na miny i bronią zaciekle, lojalnie. Pogrywają ze sobą tryskając dosłownie temperamentnym jak cholera wigorem i jeszcze rozkręcają się wraz z wlanym w siebie alkoholem. Katharsis, chwilowe, pozorne uwolnienie od cierpienia, odreagowanie zablokowanego napięcia, stłumionych emocji, skrępowanych myśli i wyobrażeń - coś fenomenalnego. Druga para też z czasem „rozkwita”, wyłażą z cienia dręczące ich demony, nabiera ich niby nieskalana relacja zdobnej w obopólne zarzuty werwy, zainspirowana oczywiście skutecznie weteranów bezlitosną szczerością. Każda para ma jakąś przeszłość, nawet taka młoda. Jednak ta obfitsza w staż posiada przeszłość naznaczoną gigantyczną symbolicznie tragedią, która skutecznie dopomogła w przekształceniu w koszmar ze sobą Marthy i George’a bycie. Życie w parze bywa brutalne, a do tej brutalności z biegiem czasu dostosowanie „kochanków” następuje automatyczne.

P.S. Wszystko to licznie przez branżę nagrodzone, na podstawie cieszącej się we wczesnych latach sześćdziesiątych na Broadwayu ogromnym powodzeniem sztuki Edwarda Albeego. Tak z poczucia obowiązku informuję - gdyby ktoś nie wiedział. 

środa, 21 sierpnia 2024

Milczenie (1963) - Kazimierz Kutz

 

19 sierpnia roku 2024-ego, popołudnie. Wbijam w porze około obiadowej na YT i w podpowiedziach wyświetla się sekcja „ambitne polskie filmy”, a ja wciskam odtwórz przy tym zapomnianym raczej obrazie Kazimierza Kutza. Widzę w napisach początkowych, iż muzykę podłożył sam Wojciech Kilar i słyszę na finał już, że Kilar nie bał w ciężkim dramacie psychologicznym pokusić się o egzotyczne poniekąd dźwięki - taka fantazja. W szczególe i ogóle trudna to była jednak filmowa przeprawa, bowiem w ustawicznym przygnębieniu zatopiona, gdzie scen symbolicznych sporawo, a których naturalnie sugestywny charakter na widzu poważnie mądrą, gdyż marsową minę wyłącznie wymuszał. Scenografia tu taka prawdziwa, bo nie trudno było jeszcze w latach 60-tych znaleźć zrujnowane prowincjonalne miasteczko oraz architekturę wnętrz ascetyczną, która tutaj zagospodarowana skutecznie tak, by wspomniane poczucie uciążliwego dla psychiki przygnębienia pogłębiać. Ten film wygląda jak stare zdjęcia - niczym zbiór fotografii ciemną sepią potraktowanych i dla artystycznie (kadry) ukierunkowanego widza z pewnością jest to jego walor swoisty, tak jak dla osobowości szanującej docieranie artysty/twórcy do pogłębionych, lecz nie podanych w tonie łopatologii powszechnej wniosków bardzo ciekawy materiał. Materiał archiwalny, jednako też bez względu na fakt analizowania stosunków społecznych sprzed grubo ponad półwiecza, materiał wciąż aktualny przez uniwersalność zakorzenionych w polskiej tradycji relacji między parafianami, a ich pasterzem. Ksiądz jest ksiądz i jaki jest ksiądz każdy widzi - widział kiedyś i widzi jeszcze wyraźniej nawet współcześnie, gdy oczy szerzej otwarte teoretycznie, a praktycznie być może jeszcze intensywniej paradoksalnie zradykalizowane owo z marginesu spojrzenie. Chyba że jest ślepy, podły i sam pomaga najaktywniej jak potrafi w psuciu sług Bożych. Ludzie poza tym to byli i są ludzie - oni im głośniej o Bogu tym większe podejrzenie, iż w ich sercu mniej miłości do bliźniego i grzechów na sumieniu zatrzęsienie. Miał tu w fabule miejsce smarkaty incydent i ten incydent pociągnął za sobą tak w socjologicznym jak i psychologicznym sensie poważne konsekwencje, a Kutz na podstawie powieści niejakiego Jerzego Szczygła duma tutaj tak o naukowych jak i zabobonnych jego skutkach, więc jest to analiza obszerna i interesująca, chociaż nikt mnie nie przekona, że towarzyszenie tejże refleksji było jakąś przyjemnością. Nie było, bo lepiej się po seansie niż przed seansem nie czuję, więc nie zachęcam.

wtorek, 20 sierpnia 2024

Jezioro Bodeńskie (1985) - Janusz Zaorski

 

Zaczęło się naturalnie od pomysłu Dygata i powieści jaką napisał, czyli od najbardziej poczytnego tego niezwykle fascynującego jegomościa dzieła. Mowa więc przede wszystkim o wartości literackiej i treści jaka tkwi w fundamencie, a także, jak ową przełożył na język kameralnego, parateatralnego filmu Janusz Zaorski. Miał człowiek do dyspozycji kapitalnych aktorów (Krzysztof "Egzaltacja" Pieczyński) i materiał źródłowy domniemam trudny, bądź filmowo niewdzięczny, gdyż wyszło aktorsko prze-poważnie i merytorycznie dość bełkotliwie, jeśli zakładam tylko opierać się na treści zekranizowanej, omijając znajomość treści literackiej. Tytuł i historia sama w sobie poniekąd rozpoznawalna, bo myślę iż w ogólnym zarysie znana dla każdego całkiem dobrze wyedukowanego, a i względnie wrażliwego na historię współczesnej polskiej literatury mojego rodaka. Groteska z bardzo poważnym dnem - dobić się do niego mnie raczej w stu procentach nie sposób, a zabrać za oryginał, jakbym nie szanował osobowości Stasia jeszcze bardziej pod górkę. Zatem wyłącznie o ekranizacji, tej z ogólnym bałaganem (co? jak? ej!), z szerokim wachlarzem postaci specyficznych, gdzie w toku namiętne dyskusje pomiędzy przedstawicielami rożnych narodowości czy przekonań ideologiczno-politycznych, czy też nader intelektualne romanse głównego bohatera będące…. sam nie wiem. Czym jest, jaki jest ten inteligentnie krytyczny wobec polskiego mniemania o sobie dramat? Jest ogólnie męczarnią , bo jest symboliczny, metaforyczny a wręcz surrealistyczny, więc taki osobliwie poetycki - dlategóż może kompletnie nie w moim guście. Ludzie jednak sugerują, że daj mu szansę co najmniej razy siedem - jeślisz nie totalnie tępym impertynentem! Nie wiem, nie wiem – nie wiem co myśleć o sobie. :)

niedziela, 18 sierpnia 2024

Eroica (1957) - Andrzej Munk

 

Eroica, czyli symfonia bohaterska w dwóch częściach, którą cenię tak za muzykę Jana Krenza, jak za obsadę wręcz wyborną, znającą realne warunki wojenne i rzecz jasna za reżyserską rękę nieodżałowanego Andrzeja Munka oraz sposób w jaki ukazana została tragikomiczność ludzkich ówczesnych losów. Komedię wojenną i dramat wojenny w jedynym, a tym samym niby szaleństwo gatunkowe na podstawie dwóch nowel Jerzego Stefana Stawińskiego - we wzorcowy sposób godzących przekornie zmieszane gatunki, podkreślające absurdalność sytuacji i okoliczność wojennych, w których mogły i rodziły się wspomniane w podtytule częstokroć niezamierzone "bohaterskie symfonie". Z jednej strony Dzidziusia Górkiewicza, cwaniaka i oportunisty zbiegiem zrządzenia losu zamieszanego bez świadomych intencji w Powstanie i z drugiego bieguna Porucznika Zawistowskiego, będącego bohaterem rozsiewanego w Oflagu mitu o heroicznej z niego ucieczce, a w rzeczywistości ukrywającego się pod sufitem obozowej łaźni. Odważne bo dalekie od podkreślania wyłącznie romantycznego mitu walki opracowanie dramatycznego tematu, w gorzko-humorystycznym tonie, poniekąd próbujące odczarować już wówczas naturalnie skądinąd tworzoną powstańczą mitologię. Bez ośmieszania postaci, a tylko nadawania im przyrodzonych i uzasadnionych zawsze cech ludzkich ułomności, pośród których mniejsze, większe skazy, lęk i przede wszystkim dostosowywanie się do sytuacji w celu zachowania życia nigdy nie powinno być uznawane za oznakę tchórzostwa, a psychologiczny mechanizm obronny, zresztą podobnie jak stawianie na szali życia, kiedy wszystko wraz z godnością zostało stracone i jego obrona w walce jest nieunikniona. Kino wielkie, kino wówczas niezwykle nowoczesne, a przede wszystkim wręcz kompletnie niepasujące do standardów martyrologicznych czasu w jakich powstawało. Jego głębia to nie podręcznikowa pouczająca maniera wychwalająca bezsensowną ofiarność, a szeroka perspektywa dostrzegająca złożoność sytuacji, postaw, a najbardziej demaskowanie codzienności, skrupulatnie zasłanianych kulis ukazywanego w formie mitu spektaklu i przekorna, już daleka od groteski finałowa koncepcja w której jednak górę bierze miast racjonalności podporządkowanie się „bohaterskiemu nakazowi własnej wspólnoty”, tudzież z tym nakazem w obliczu narastającej frustracji i gniewu się zunifikowania.

piątek, 16 sierpnia 2024

Sunset Boulevard / Bulwar Zachodzącego Słońca (1950) - Billy Wilder

 

Narracja narracja i jeszcze raz narracja. Taka narracja jaka z kinem hollywoodzkiego rozkwitu się bezpośrednio kojarzy, a najbardziej z kinem noir czy popularnym gatunkiem detektywistycznym. Bohater jakby czytał opowiadanie, nowele, powieść na którą składają się jego myśli, w bogate, potoczyste zdania ułożone. Znacie to, znamy to bo chyba wszyscy sami ze sobą czasem gadamy, opisując sobie rzeczywistość, sprawy bieżące - pomagając sobie zrozumieć, podjąć decyzję, przeprowadzić działanie. :) Bulwar jest wciąż aktualny, a zarazem uroczo naturalnie niedzisiejszy i uroczo barwny, choć w czerni, bieli i szarościach nakręcony. Narracja to jedno, ale i dialogi to coś oczywiście innego niż współcześnie, bo to tylko słowa, słowa, ale słowa stylowe, staranne, podbijane nonszalancją bądź emfazą, w zależności którą opcję osobowościową postać reprezentuje - a może jedynie te dwie skrajne, bo takowe są do ikonicznej formy filmowej przypisane. Prosta historia, banalna paradoksalnie niemalże, ale w rzeczywistości wielowarstwowa, podana wielowymiarowo tak, że uwodzi i jednocześnie przez tragizm postaci zasmuca. Scenariusz to fundament, a dokładnie zawarta w nim fabuła, czyli nostalgiczna i cierpka (zgadzam się) wyprawa przez kulisy naznaczonego przełomem przejścia na kino dźwiękowe hollywoodzkiego przemysłu filmowego. Po drugie może jednak tenże scenariusz, bo po pierwsze to na równi przednie, podręcznikowe dla czasu aktorstwo (Gloria wybitna) i forma wizualna, nawiązująca do klasycznego horroru, w którego anturażu rozgrywają się dwa równoległe, lecz niekoniecznie w równym stopniu wyraźne dramaty bohaterów. Obydwojga wykorzystała i potraktowała instrumentalnie branża filmowa i choć nie są jej ofiarami równorzędnymi, to jednak ich splecione losy pokazują szerszy kontekst oddziaływania tak sukcesu jak i nie sfinalizowanej za nim pogoni. Po trzecie, aczkolwiek prawdopodobnie jednak najbardziej pozostające w pamięci po seansie, to jego finał. Finał makabryczny i groteskowy - fenomenalnie przez Wildera wystylizowany i gatunkowo perfekcyjny, bowiem raz to absurdalnie afektowna śmierć i pozbawione kompletnie sensu życie w szaleństwie bezlitosnego obłędu oraz mistrzowskie zamykające długie ujęcie z puentą w postaci sugestii, czym są obydwa istnienia dla wiecznie pazernego na skandale szołbiznesu. Mechanizm artystycznie doskonale obnażony! Tak, Billy Wilder to był gość, który potrafił szeroko w tamte filmy!

wtorek, 13 sierpnia 2024

Deep Purple - The Battle Rages On... (1993)

 

Króciusieńkie zbratanie - chwilowe i tylko pozorne zakopanie toporka pomiędzy obrażonymi, a może wręcz właśnie zwaśnionymi stronami purplowskiego konfliktu. Wraca Blackmore, akceptuje tą konieczność Gillan i z miejsca ten pierwszy rozkręca na nowo zainteresowanie wokół Głębokiej Purpury, więc oczekiwanie na efekty "współpracy" najmocniejszego składu jest podkręcone do poziomu odpowiadającego statusowi zespołu, a bardziej jego dorobkowi, jaki rzecz najjaśniejsza wpłynął na rozwój hardrocka. The Battle Rages On... zaczyna się świetnym riffem i całym doskonałym otwieraczem i trudno mówić, aby nie była to płyta posiadająca charakterystyczny urok produkcji purplowskich, choć już wówczas dalecy od najlepszych lat i wiekowo posunięci muzycy musieli starać się odnaleźć w kolejnej dekadzie zmieniającego się wówczas bardzo mocno rocka. Wiadomo czego wtedy smarkacze słuchali, a przecież Deep Purple z lat drugiej połowy siedemdziesiątych czy osiemdziesiątych tym bardziej niewiele miało wspólnego z na maxa rozkręconymi potencjałami wzmacniaczy. Więcej raz funku, dwa AOR-u w ich muzyce było, niż pierwotnego uderzenia z krążków startowych, do którego inspiracyjnego wpływu niektórzy współcześni najtisowi rockowcy ze Seattle się przyznawali. Bez względu jednak czy taki Pearl Jam posiadał walory nieco podobne do tych jakimi stare/klasyczne Deep Purple podbiło sceny, to czas nie stał w miejscu, a wiek muzyków legendy tym bardziej nie predysponował ich do podbijania jak zwykle opartych o młodość list przebojów. Zwyczajnie - stary poniekąd DP, a okoliczności i warunki nowe, więc przede wszystkim The Battle Rages On... miało się podobać nieco bardziej zaawansowanej w lata publiczności i jej się podobało, a pojedyncze próby Gillana udawania Axla Rose'a w Talk About Love nie świadczyły o tym, że wszystkie kompozycje są nastawione na granie a'la hair rock/metalowe. Więcej było tu spoglądania na własną niedawną jeszcze przeszłość i próbę zdobycia poklasku na fundamencie powielania czy kontynuowania pomysłów z Perfect Strangers - całkiem udanie. Mniej doszusowywania do trendów i mód które w pierwszej pięciolatce lat dziewięćdziesiątych rządziły - i chyba dobrze. Tak czy siak itd. itp. The Battle Rages On... całkiem nieźle broni się w towarzystwie oklaskiwanego powszechnie dzieła z lat osiemdziesiątych, a też pośród tego co później jeszcze różne składy purpli nagrają wypada znacznie ponad dobrą średnią i należy się mu szacuneczek. Szczególnie za numer tytułowy, orientalną (eee tam, cygańsko-hiszpańską :)) Anye, bujający równo Nasty Piece Of Work czy One Man's Meat i fajny bezpretensjonalny blues Ramshackle Man, gdzie łapa Lorda i paluszki Blackmora wyczarowują całkiem pierwotną purpurową magię. 

poniedziałek, 12 sierpnia 2024

New York, New York (1977) - Martin Scorsese

 

To jest ta podana wzorcowo nonszalancka De Niro maniera, jaka kojarzy się z wieloma jego kreacjami u Scorsese, a najbardziej w kontekście powstałego w zaledwie rok przed NY NY Taksówkarzem i postacią z lekka jeb***tego Travisa Bickle. Ona wzorcowa lecz mnie się akurat w kontekście zupełnie rożnego oblicza stylistycznego tychże dwóch obrazów bardzo nie podoba, a i też Robert poniekąd z twarzy zakapiorski może wizualnie też nie pasuje w stu procentach tutaj do oryginalnej wielce urody Lizy Minnelli i nie rozumiem dlaczego taki akurat wybór obsadowy Martina. Z drugiej jednak mańki jak to jego cwaniactwo nie klei się dodatkowo idealnie z zafascynowanym jazzem saksofonistą, to jako gość kombinator wygląda bardzo realistycznie, bo mógł gdyż ma predyspozycje zbudować z łatwością w świadomości fana kina takie skojarzenie cwaniaczkowate. Zatem widzę argument za, choć więcej ich na niekorzyść wielkiego, lecz nieco oczywistego, bo przyklejonego do szablonu aktora. Ponadto trudno mi widzieć w nim też lovelasa, ale już lekkiego psychola naturalnie jak najbardziej, a tu jako Jimmy niewątpliwie balansuje gdzieś pomiędzy tymi naturami i im dalej w scenariusz i wydarzenia, tym bardziej to rozklejenie jest mimo wszystko znośne. Brawa jednako dla Roberta, bo zagrać upierdliwca tak aby rzeczywiście mieć go dość siedząc przed ekranem, to trzeba posiadać potężny aktorski talent bezdyskusyjnie. Tym bardziej warto znosić jego namolność, fale narcystycznej irytacji na zmianę z seksistowskim chamstwem i w sumie jest przyjemnie kiedy dla odmiany Liza zaśpiewa i Liza się jak nikt chyba inny szeroko i promieniście uśmiechnie - bez względu (uwaga, wchodzę w grząski temat) jak bardzo to jej vibrato jest siłowe i brzęczy mi we łbie. Roberta flow i rysy nie pasują do mojego wyobrażenia muzyka, ale chemia aktorska (bo małżeńska zapisana w scenariuszu rożna) między nimi jest boska i kapitalnie Francine się z biegiem czasu do jego charyzmy upadania. Dziwny w sumie to jest obraz z gatunkowo go w na poły określającym akcentem muzycznym - wzbudzający co do jakości dyskusje, którym nie tylko antypatyczna postać Jimmy’ego jest się skora przysłużyć, bo raz relacje damsko-męskie w układzie szarpiącego się małżeństwa mogą się technicznie i psychologicznie poprzez wdzięk i autentyzm podobać, a dwa to sporo w nim bajzlu, chaosu jakiegoś urzeczonym po całości być nie pozwalającego.

P.S. Piosenka, piosenka i jeszcze raz piosenka, pamiętaj o tym pseudo recenzencie - ona jako hymn nowojorski, to ona znaczy dla kultury amerykańskiej więcej myślę niż sam obraz jaki w 1977 roku Scorsese nakręcił i jaki mu nie dał satysfakcji przytulić większej ponad nominację nawet dla kompozycji Johna Kandera i Freda Ebba nagrody.

niedziela, 11 sierpnia 2024

Duel / Pojedynek na szosie (1971) - Steven Spielberg

 

Sprawa jest poważna, oto bowiem notka o debiucie (jeśli jestem w błędzie to fuck) pełnometrażowym ikonicznego, a wówczas zaledwie 25-letniego Stevena Spielberga, czyli filmie nakręconym w zaledwie 4 lata przed legendarnymi Szczękami i tak sobie myślę, że jednak przeskok jakościowy jest spory, choć w sumie Pojedynkowi w swoim gatunku nic nie brakuje. Jest poniekąd nawet silniej ryjący beret, bardziej odważny, dosadny i tak dalej i tym podobne, jednak znacznie surowszy produkcyjnie oraz swobodny i narracyjnie bliżej mu do bezpośredniości pierwszego Mad Maxa, czyniąc go bodaj protoplastą gatunku, niż mega hollywoodzkiemu sznytowi Szczęk. Gówniarz „Stivi” marzył i sobie wymarzył realizację snu o karierze reżyserskiej, ale że ten młodociany romantyk kina zaczął od filmu tak ekspresyjnego szczególnie wizualnie, to byłem zaskoczony. Broni się ta rzeczona ekspresja nawet dzisiaj realistycznymi sekwencjami drogowymi i opierając wyłącznie na kaskaderskich efektach zachowuje autentyzm, co wielu późniejszym obrazom w których pokuszono się o użycie raczkującego CGI, ta technologia teraz wychodzi bokiem. Jesteśmy świadkami mega ciśnienia, akcji tu i teraz, a motywacje oprócz zasugerowania emocjonalnego stanu prześladowanego są nam obce. Oglądasz człowieku siedząc jak na szpilkach, bowiem oddziaływanie napięcia w elemencie psychologicznym ma moc porażającą i wręcz fizycznie w dodatku czujesz tą prędkość i niszczycielski potencjał rozpędzonej stali. Efekt jest brutalnie prawdziwy i nie dziwisz się że czymś takim Spielberg otworzył sobie szeroko pierwsze (dobra drugie) ważne drzwi do jak się okazało gigantycznej kariery. Sięgnął po pewniaki, czyli sztuczki, inaczej sporą ilość klasycznych suspensowych filmowych zagrywek by podnieść poziom adrenaliny, dopieszczając każdy także detal, bo można by przez lata lekko znudzić się szołmeńską manierą Stevena, ale ani na starcie ani na koniec kariery nie można o jego dziedzictwie napisać, że tworząc nie starał się obsesyjnie, aby widz przede wszystkim dobrze się w kinie bawił i potrafił jeszcze do niedawna w atmosferze ciemności i jedynie puszczonego z okienka snopu światła na ekran zapomnieć. Poza tym dodam jeszcze, iż po odświeżeniu Pojedynku widać wyraźnie jak to kino się przez te 50 ponad lat zmieniło - także oczywiście spielbergowskie, nie biorąc naturalnie pod uwagę, że nakręcił on tego stuffu tyle i w tylu gatunkach, iż mimo stylistycznej odmienności, to zawsze nie trudno było dostrzec, że to jego film - taki ten jego sznyt charakterystyczny! To też (podkreślę jeszcze raz) wzór, jakby szablon do w późniejszym czasie wykorzystania i wyeksploatowania, a najbardziej z tych akcji na szosie pamiętam taką bodajże z lat dziewięćdziesiątych z Kurtem Russellem. Mam tytuł na końcu języka - proszę mi pomóc i za niego pociągnąć. :)

czwartek, 8 sierpnia 2024

Dark Tranquillity - Haven (2000)

 

Nie poszli wówczas za ciosem, nie zmiękczyli swojej muzyki jeszcze bardziej niż na zdecydowanie przełomowej Projector (przełom stylistyczny mam na myśli), bowiem nie doczekali się zapewne lawinowego wzrostu popularności związanej z wprowadzeniem czystych zaśpiewów, a wręcz przeciwnie, odezwały się głosy niezadowolenia ze "zmiękczenia". :) Byli jednak na tyle uparci we własnym przekonaniu i konsekwentni muzycznie, że bliżej Haven do poprzedniczki niż do wszystkiego innego co przed nią powstało, a muzyka być może nieco bardziej agresywna, w rzeczywistości niewiele różniła się od tej z materiału sprzed około roku. Stanne częściej zdzierał po swojemu ryja, niż wchodził w bardzo staranne czyściutkie frazy (chyba he he, jakiś dźwięk tu głęboko krystaliczny z siebie wydobył) i dopiero na kolejnym albumie Szwedzi przypomnieli sobie że kiedyś katalogowano ich jako melodyjnych, ale jednak death metalowców. W sumie Haven to najtrafniej określając pomost pomiędzy Projector, a Damage Done, a innymi słowy na przestrzeni trzech albumów wpierw odważne urozmaicanie, dalej rozkrok i poniekąd powrót, choć nie taki dosłowny do korzeni. Gdy teraz Haven w słuchawkach mi wybrzmiewa raczej ani ziębi ani grzeje, a klawiszowa wkładka (na tych trzech za jednym zamachem ogarnianych tu płytach) obecna w jego formule pozwala z łatwością ją przyswajać, ale żebym miał ochotę na kolejne sesje, to już nie bardzo takie wrażenie po sobie pozostawia. Na świeżo, kiedy wraz z Haven wchodziłem w nowe millenium dostawał więcej szans i w znakomitej większości każda owocowała przerzuceniem taśmy ze trzy razy na drugą stronę. Od tamtej pory minęło niemal pół wieku, a że ogólnie melodyjny, bardzo lajtowy death metal, albo (pozwolę sobie z szacunku do "metalu śmierci" na konieczną przecież zmianę szuflady) nowoczesny i drapieżny heavy metal nie wypełnia mojego czasu nazbyt często, to fakt że mnie uszy nie bolą kiedy Haven przeze mnie przepływa, odbieram jako jego sukces. W moim przekonaniu nie zestarzał się aż tak jak produkcje In Flames, które równolegle powstawały, a że w moim osobistym, maksymalnie subiektywnym rzecz jasna rankingu Dark Tranquillity z innymi krajanami, a dokładnie z Soilwork przegrywają, to chyba tylko rola niuansów, a być może nawet zbiegów okoliczności, tudzież większej nieodporności na aksamitne brzmienie czystego wokalu Björna Strida. Tak się składa, iż na kolejne materiały studyjne Soilwork nadal czekam, a na prace tak In Flames jak i Dark Tranquillity, to już tylko przy okazji - z ciekawości, albo poczucia dziwnego obowiązku. 

środa, 7 sierpnia 2024

St. Elmo's Fire / Ognie św. Elma (1985) - Joel Schumacher

 

Kultowe filmidło (półsłodkie powidło) dla dorastającego w latach osiemdziesiątych amerykańskiego pokolenia. U nas też dobrze znane ale bez przesady, nie do porównania chyba ze statusem za oceanem. Kino jakiego już po dziewiątej dekadzie XX wieku w zasadzie się nie kręciło, bo naturalnie lajtowo udramatyzowane obyczajówki same w sobie straciły chyba na popularności, gdyż wydaje się że nie oferowały najzwyczajniej wysokiego poziomu ekscytacji, snując historie bliskie ludzkiemu sercu i ludzkiej naturze, ale przez swoją zwyczajność i wygładzone oblicze bez totalnie drążących duszę sytuacji, a przecież w kinie to musi być jakieś poważne jeb - bo jak nie ma, to się o nim nie dyskutuje i zapomina. Ognie dzisiaj to przede wszystkim sentyment, prostota formuły i charakterystyczna nuta bardzo silnie związana z tą filmową legendą. Zapewne dla młodych pokoleń bez tego czaru, który związanych emocjonalnie zawsze będzie wzruszał i gdy w ich towarzystwie padnie hasło Ognie św. Elma, to będą się jak małolaty ożywiać, bez względu na liczbę wynikającą z metryki. Mimo iż to film bardzo uniwersalny w swoim zarówno romantyzmie jak i emocjonalnym kontekście wchodzenia w obciążoną powagą chwili i konsekwencji stricte dorosłość, jednak bardzo silnie przywiązany do epoki - do estetyki otoczenia, stylizacji, przedmiotów, zainteresowań i ducha ówczesnych, a i sentymentalny przez udział przyszłych hollywoodzkich gwiazd, które już bez wyjątków myślę wnucząt się doczekały. :) 

wtorek, 6 sierpnia 2024

Blues Pills - Birthday (2024)

 

Donoszę że bilet w kieszeni na jesienny gig Blues Pills w Wawie posiadam i melduję iż plan jest plan mus zrealizować, jeśli coś po drodze sie nie zwiesi przeciwko niemu. Tym bardziej cieszę się z podjętej (jedynie słusznej decyzji), gdyż już teraz wiem jakiej jakości nowy materiał Szwedka ze Szwedami będzie promowała, a jest to znakomita wiadomość, bez względu na fakt, że wcześniejsze krążki kręcą mnie odkąd je poznałem wciąż tak silnie jak wówczas. Birthday powstał w szczególnym dla Elin Larsson życiowym momencie, bowiem wiązał się z nowym doświadczeniem macierzyństwa zatem nie dziwi mnie iż jest mniej dziki, a bardziej ckliwy i też (nie ma to jednak związku) mniej blues-rockowy, a bardziej rock'n'rollowy, co może sobie przeczyć jeśli brać pod uwagę oczywiste powiązanie bardziej spójne nostalgii z tym pierwszym, a żywiołu z tym drugim. Jeśli więc nieco bredzę, to pragnę się natychmiast wytłumaczyć, bo Birthday nie jest jednolite, a całkiem zróżnicowane i można na tych "urodzinach" zarówno popląsać jak oddać się duchowemu przeżywaniu wewnętrznych subtelnych emocji czy znaczenia międzyludzkich relacji/interakcji. Kompozycję zdają się korzystać śmiało z doświadczenia czwartej studyjnej już płyty i jak to bywa często upraszczania struktur czasem jednak pochopnie przez recenzentów uznawanego za kierowanie ich do szerszej publiki. W przypadku nowego longa pochodzących z Örebro muzyków nie ma co się obrażać na takie tezy, bowiem wyraźne "upiosenkawianie" nie powoduje utraty dotychczasowych walorów ich muzyki. Jest tego bluesa znacznie mniej, fakt bezdyskusyjny i ja po chwili główkowania myślę, że ten ich rock'n'roll staje ukradkiem coraz bliżej popu, a w takim numerze jak Like A drug, to Elin manierą zbliża się do Adele i nie wiem czy ktoś nie w temacie, to nie mógłby się dać oszukać - może na kimś sprawdzę. :) Nie przeszkadza mi jednako taka sytuacja, kiedy album posiada fajny flow i jest kapitalnie zagrany oraz (Elin jest fantastyczna) zaśpiewany. To czysta energetyczna pasja i bezpretensjonalna miłość do starego (teraz chyba bliższego tradycji Motown, a mniej  woodstockowej Janis Joplin) rock'n'rolla mnie kupuje i nie oczekuję mimo iż chwytliwości od pierwszej chwili tutaj nie brakuje, że mi się znudzi. Jeśli jednak poczuje znużenie zrobię sobie przerwę, a wiem (to się czuje, tego się nie rachuje) jak bardzo mnie ta przerwa uczyni głodnym tego krążka. Póki co słucham, morda mi promienieje, a najlepiej bawię się podczas odsłuchu potencjalnego radiowego hiciora (gdyby wiadomo co), który mógłby skomponować tak samo koleś/kolesie z Black Pistol Fire, The Blue Stones czy nawet jestem sobie w stanie wyobrazić że Hozier. :) Birthday to dotychczasowo najbardziej uroczy Blues Pills jaki poznałem - podoba mi się to!

poniedziałek, 5 sierpnia 2024

The Yards / Ślepy tor (2000) - James Gray

 

Względnie młody, jeszcze nieopierzony aktorsko Marky Mark Wahlberg, w towarzystwie kobiecych aktorskich ikon Faye Dunaway i Ellen Burstyn oraz potwierdzającego wówczas swoją oryginalną klasę i kultowe aspiracje Joaqiuna Phoenixa, nie mniej ambitnej Charlize Theron oraz być może równie legendarnego jak wspomniane tam powyżej weteranki Jamesa Caana. W filmie który jest klasycznym przykładem solidnego amerykańskiego dramatu z decydującym o przyciągającym mainstreamowo uwagę charakterze wątkiem kryminalno-sensacyjnym. Filmie który reprezentuje kategorię uwikłanej i powikłanej strony życia rodzinnego w jednej z amerykańskich metropolii, nawiązując do gatunku który przy udziale dobrego scenariusza i klasycznie dawkowanego napięcia jak i emocjonalnego zaangażowania, jest w stanie bardzo skutecznie zabiegać o moją sympatię. Ślepy tor podobnie jak inne obrazy Jamesa Gray’a o bliskim jego najczęstszym zainteresowaniom rysie gatunkowym, ogląda się bezkolizyjnie (nie ma tu raczej powodów do krytyki totalnej) i nie trudno ulec jego hollywoodzkiemu wpływowi, przez około dwie godziny mocno interesując się losami bohaterów, z jednoczesnym chłonięciem specyfiki tajemniczych, na granicy lub już wprost kryminalnych rodzinnych powiązań. Lubię, szanuję, mam bardzo miłe wspomnienia z seansu, choć nie ma mowy by był on w nawet w najmniejszym stopniu oryginalny czy preferował i oferował wyjątkową głębię tudzież doznania zmieniające perspektywę spojrzenia na rzeczywistość. Po prostu bardzo solidne, bardzo dobrze poprowadzone kino, z bardzo konkretnymi kreacjami. Żadne hollywoodzkie złoto, ale jednak potrafiące przyciągnąć uwagę, utrzymać koncentrację i zostać zapamiętane. Ja pamiętałem, ale na jego punkcie nigdy nie szalałem. :)

niedziela, 4 sierpnia 2024

Valley of the Sun - Quintessence (2024)

 

Valley of the Sun dotąd zawrotnej, ani też względnie sporej kariery nie zrobili i tak sobie wiodą muzyczne życie kapeli raczej bardziej koncertowo klubowej dla bardzo głęboko w nisze zaangażowanego fana stoner rocka, niż szerszego maniaka muzyki gitarowej - chociaż kto wie, może zna ich więcej fanów niż bym mógł przypuszczać. Piszę tak gdyż to co grają absolutnie na większą uwagę sceny powinno zasłużyć, mimo iż od początku jak ich znam, to w zasadzie nikłe zmiany estetyczne były do nuty wprowadzane i bez złośliwości mógłbym napisać, że na tegorocznym krążku znalazły się bardzo bliźniacze numery do tych jakie w systemie około trzech lat przerwy pomiędzy albumami od roku 2014-ego mam okazję poznawać. Pamiętam że jeszcze na starcie się mocno ekscytowałem, bo ten wokal, bo ta przebojowość ich kompozycji mogła mi namieszać w główce, ale im dalej od debiutu, a bliżej do dzisiaj to on przygasał - bez względu na fakt niepodważalny że wszystko co do tej pory pochodzący z Cinncinati rockersi nagrali trzyma poziom bardzo wysoki i gdyby może numery bywały zaaranżowane mniej szablonowo i ich melodyjność bujająca ustąpiła nieco miejsca pomysłom wychodzącym poza ograne motywy, to drzwi do większej rozpoznawalności mogłyby stanąć szerszej otwarte, a Amerykanie prześlizgnęliby się w miejsce gdzie ktoś z branży silniej postawiłby na ich promocje w stawiających na periodykach. Tak mamy świetne kompozycje, ale tylko w sensie fajnego flowu przez cały program płyty, ale bez przeżywania bardziej skomplikowanych czy najzwyczajniej złożonych z różnych barw żarliwych emocji. Tak po prostu otrzymujemy kolejną płytę Valley of the Sun przy której śmiało można sobie pokiwać bańką i pobujać się w równym rytmie, przytakując na pytanie czy fajnie się tego słucha, ale żeby wpadać już w zachwyty i wróżyć jeszcze świetlaną sceniczną przyszłość, bo zasługują to nie. Mocna ekipa w wyższych stanach średnich - chyba już po kres, bo nic nie wskazuje przełomu.



piątek, 2 sierpnia 2024

Body Double / Świadek mimo woli (1984) - Brian De Palma

 

Brian De Palma po fenomenalnym uwspółcześnionym remaku Człowieka z blizną robi film. Robi film zaskakujący, odważny, niepoważny, campowy i wychodzi mu film na dwoje babka wróżyła, bo opinia się podzieliła. Powstaje obraz bardzo specyficzny, przyjęty nieszczególnie gorąco i raczej z perspektywy czasu zapomniany w filmografii reżysera. Trochę w połowie hitchcockowskie kino (nie tylko przez to podglądactwo z okna jednak nie na podwórze), bowiem w zupełnie innych okolicznościach miejsca i czasu, a i skupione jednak na odmiennych też niuansach (ta zamierzona estetyka kiczu) i w ogólności gdyby nie druga faza, niczym odcinek telenoweli przeniesiony w bardziej szerokie, wypasione plenery, lokacje, bądź Colombo czy innego Kojaka jeden z epizodów (Kojaka nie, wróć!) - taka tu aktorska przesada. Efekt uzyskany jest zwyczajnie groteskowy, przerysowany i tandetnie naciągany. Akcja niby względnie wartka, a nudą irytującej maniery jednak trąca. Pomysł niby sztampowy (faza pierwsza), a jednak w połowie rozwija się w kierunku takim o jejku włochatym i robi się z tego dziwaczny misz masz konwencji. Poza tym odważnie na golaska Melanie Griffith i przez moment w garniturku Frankie Goes to Hollywood ze swoim największym wyluzowanym hitem w pikantnej klubowej oprawie się pojawia. Dużo tego za dużo, choć w stu procentach intencjonalnie, stąd też wręcz budzący uśmieszek, ale nie aż tak gigantyczny by z poczuciem politowania mieć do czynienia. Mógł krytyków w sumie podzielić, a gdybym był jednym z nich, to bym się długo nie wahał i stanął pomimo wszystko po stronie nie zachwyconych, bo trochę bez sensu.

czwartek, 1 sierpnia 2024

Kadavar - The Isolation Tapes (2020)

 


Przegapiłem swego czasu premierę The Isolation Tapes. Przegapiłem w czasie kiedy pandemiczny szok przemieniał się dosłownie za chwilę, w nie do zniesienia okres przyzwyczajenia do życia w strachu i frustracji, że jak długo jeszcze. Niby wszystko zwolniło, a jednak z perspektywy czasu działo się tak wiele, iż teraz tak sobie myślę, iż było to zaledwie mgnienie oka dla jednych, a dla drugich niestety kres, bądź wspomnienie mierzenia się z kresem najbliższych. Tak czy inaczej czas wyjątkowy i okres w którym ustawicznie odbijało się echem słowo "sprawdzam". W tym szerokim kontekście jego znaczenia - od wieloaspektowych kwestii czysto egzystencjonalnych, bądź wprost doświadczenia granicy życia i śmierci, ono także odnosiło się do przetrwania artystycznego mnóstwa muzyków uzależnionych od wpływów z tras koncertowych (tak, to dzisiaj już banał), jak w kwestii czysto twórczej - sprawdzenia co w okresie szczególnego wyhamowania artyści mogą mieć do powiedzenia. Co do powiedzenia wówczas miał berliński Kadavar dowiaduję się ze znacznym opóźnieniem, ale uważam że lepiej późno niż wcale, bowiem wydany poza metalowym gigantem The Isolation Tapes zmienił dość wyraźnie sposób w jaki patrzę na tą ekipę. Nie twierdzę że jest to rewolucja, ale podoba mi się ta ucieczka z raczej sztampowego retro rocka w kierunku progresji w stylu floydowskim, tudzież ELO (harmonie) aż tak wyraźnym, że brzmienie i produkcja to nic innego jak doskonale udana kopia ówczesnych prac studiów nagraniowych, w których nagrywały progresywno-psychodeliczne tuzy lat siedemdziesiątych. Nawet wokal Christopha Lindemanna pośród szumów pochodzących niczym z winylowego krążka i wszelkich pogłosów dodających odpowiedniego klimatu, jest tak modulowany, że najzwyczajniej słychać w nim maniery sprzed pięciu dekad. Kadavar nagrał album z pewnością idealnie trafiający w gusta maniaków wspomnianego okresu, a nazwanie tych dziesięciu kompozycji pięknie uduchowionymi, snującymi się uroczo i rozsiewającymi z klasą klimat sprzed lat perełkami, nie jest w moim uznaniu przesadą. Tak jak kapitalnie oddają hołd i tak jak zachwycająco rozwijają wątki jest zaiste godne ogromnego uznania, a ja teraz zastanawiam się czy ta cisza studyjna od tamtego okresu nie jest może podyktowana rozterką związaną z dalszym kierunkiem. Powstał bowiem pandemiczny album w zasadzie z jednej strony trudny do zakwalifikowania jako kolejny typowy studyjny wypiek w karierze, a wywołał myślę efekt na tej karierze odciskający bardzo znaczący ślad. Album pastelowy, wyciszony i duża odprężająca przyjemność z nim obcowania, ale przyniósł pytań więcej niż odpowiedzi, a jakoś Internet w temacie skąpy w informacje, więc w ostatnich zdaniach bez jasnej wiedzy jedynie domniemuje. 

Drukuj