wtorek, 13 sierpnia 2024

Deep Purple - The Battle Rages On... (1993)

 

Króciusieńkie zbratanie - chwilowe i tylko pozorne zakopanie toporka pomiędzy obrażonymi, a może wręcz właśnie zwaśnionymi stronami purplowskiego konfliktu. Wraca Blackmore, akceptuje tą konieczność Gillan i z miejsca ten pierwszy rozkręca na nowo zainteresowanie wokół Głębokiej Purpury, więc oczekiwanie na efekty "współpracy" najmocniejszego składu jest podkręcone do poziomu odpowiadającego statusowi zespołu, a bardziej jego dorobkowi, jaki rzecz najjaśniejsza wpłynął na rozwój hardrocka. The Battle Rages On... zaczyna się świetnym riffem i całym doskonałym otwieraczem i trudno mówić, aby nie była to płyta posiadająca charakterystyczny urok produkcji purplowskich, choć już wówczas dalecy od najlepszych lat i wiekowo posunięci muzycy musieli starać się odnaleźć w kolejnej dekadzie zmieniającego się wówczas bardzo mocno rocka. Wiadomo czego wtedy smarkacze słuchali, a przecież Deep Purple z lat drugiej połowy siedemdziesiątych czy osiemdziesiątych tym bardziej niewiele miało wspólnego z na maxa rozkręconymi potencjałami wzmacniaczy. Więcej raz funku, dwa AOR-u w ich muzyce było, niż pierwotnego uderzenia z krążków startowych, do którego inspiracyjnego wpływu niektórzy współcześni najtisowi rockowcy ze Seattle się przyznawali. Bez względu jednak czy taki Pearl Jam posiadał walory nieco podobne do tych jakimi stare/klasyczne Deep Purple podbiło sceny, to czas nie stał w miejscu, a wiek muzyków legendy tym bardziej nie predysponował ich do podbijania jak zwykle opartych o młodość list przebojów. Zwyczajnie - stary poniekąd DP, a okoliczności i warunki nowe, więc przede wszystkim The Battle Rages On... miało się podobać nieco bardziej zaawansowanej w lata publiczności i jej się podobało, a pojedyncze próby Gillana udawania Axla Rose'a w Talk About Love nie świadczyły o tym, że wszystkie kompozycje są nastawione na granie a'la hair rock/metalowe. Więcej było tu spoglądania na własną niedawną jeszcze przeszłość i próbę zdobycia poklasku na fundamencie powielania czy kontynuowania pomysłów z Perfect Strangers - całkiem udanie. Mniej doszusowywania do trendów i mód które w pierwszej pięciolatce lat dziewięćdziesiątych rządziły - i chyba dobrze. Tak czy siak itd. itp. The Battle Rages On... całkiem nieźle broni się w towarzystwie oklaskiwanego powszechnie dzieła z lat osiemdziesiątych, a też pośród tego co później jeszcze różne składy purpli nagrają wypada znacznie ponad dobrą średnią i należy się mu szacuneczek. Szczególnie za numer tytułowy, orientalną (eee tam, cygańsko-hiszpańską :)) Anye, bujający równo Nasty Piece Of Work czy One Man's Meat i fajny bezpretensjonalny blues Ramshackle Man, gdzie łapa Lorda i paluszki Blackmora wyczarowują całkiem pierwotną purpurową magię. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj