Kultowe filmidło (półsłodkie powidło) dla dorastającego w latach osiemdziesiątych amerykańskiego pokolenia. U nas też dobrze znane ale bez przesady, nie do porównania chyba ze statusem za oceanem. Kino jakiego już po dziewiątej dekadzie XX wieku w zasadzie się nie kręciło, bo naturalnie lajtowo udramatyzowane obyczajówki same w sobie straciły chyba na popularności, gdyż wydaje się że nie oferowały najzwyczajniej wysokiego poziomu ekscytacji, snując historie bliskie ludzkiemu sercu i ludzkiej naturze, ale przez swoją zwyczajność i wygładzone oblicze bez totalnie drążących duszę sytuacji, a przecież w kinie to musi być jakieś poważne jeb - bo jak nie ma, to się o nim nie dyskutuje i zapomina. Ognie dzisiaj to przede wszystkim sentyment, prostota formuły i charakterystyczna nuta bardzo silnie związana z tą filmową legendą. Zapewne dla młodych pokoleń bez tego czaru, który związanych emocjonalnie zawsze będzie wzruszał i gdy w ich towarzystwie padnie hasło Ognie św. Elma, to będą się jak małolaty ożywiać, bez względu na liczbę wynikającą z metryki. Mimo iż to film bardzo uniwersalny w swoim zarówno romantyzmie jak i emocjonalnym kontekście wchodzenia w obciążoną powagą chwili i konsekwencji stricte dorosłość, jednak bardzo silnie przywiązany do epoki - do estetyki otoczenia, stylizacji, przedmiotów, zainteresowań i ducha ówczesnych, a i sentymentalny przez udział przyszłych hollywoodzkich gwiazd, które już bez wyjątków myślę wnucząt się doczekały. :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz