Nie poszli wówczas za ciosem, nie zmiękczyli swojej muzyki jeszcze bardziej niż na zdecydowanie przełomowej Projector (przełom stylistyczny mam na myśli), bowiem nie doczekali się zapewne lawinowego wzrostu popularności związanej z wprowadzeniem czystych zaśpiewów, a wręcz przeciwnie, odezwały się głosy niezadowolenia ze "zmiękczenia". :) Byli jednak na tyle uparci we własnym przekonaniu i konsekwentni muzycznie, że bliżej Haven do poprzedniczki niż do wszystkiego innego co przed nią powstało, a muzyka być może nieco bardziej agresywna, w rzeczywistości niewiele różniła się od tej z materiału sprzed około roku. Stanne częściej zdzierał po swojemu ryja, niż wchodził w bardzo staranne czyściutkie frazy (chyba he he, jakiś dźwięk tu głęboko krystaliczny z siebie wydobył) i dopiero na kolejnym albumie Szwedzi przypomnieli sobie że kiedyś katalogowano ich jako melodyjnych, ale jednak death metalowców. W sumie Haven to najtrafniej określając pomost pomiędzy Projector, a Damage Done, a innymi słowy na przestrzeni trzech albumów wpierw odważne urozmaicanie, dalej rozkrok i poniekąd powrót, choć nie taki dosłowny do korzeni. Gdy teraz Haven w słuchawkach mi wybrzmiewa raczej ani ziębi ani grzeje, a klawiszowa wkładka (na tych trzech za jednym zamachem ogarnianych tu płytach) obecna w jego formule pozwala z łatwością ją przyswajać, ale żebym miał ochotę na kolejne sesje, to już nie bardzo takie wrażenie po sobie pozostawia. Na świeżo, kiedy wraz z Haven wchodziłem w nowe millenium dostawał więcej szans i w znakomitej większości każda owocowała przerzuceniem taśmy ze trzy razy na drugą stronę. Od tamtej pory minęło niemal pół wieku, a że ogólnie melodyjny, bardzo lajtowy death metal, albo (pozwolę sobie z szacunku do "metalu śmierci" na konieczną przecież zmianę szuflady) nowoczesny i drapieżny heavy metal nie wypełnia mojego czasu nazbyt często, to fakt że mnie uszy nie bolą kiedy Haven przeze mnie przepływa, odbieram jako jego sukces. W moim przekonaniu nie zestarzał się aż tak jak produkcje In Flames, które równolegle powstawały, a że w moim osobistym, maksymalnie subiektywnym rzecz jasna rankingu Dark Tranquillity z innymi krajanami, a dokładnie z Soilwork przegrywają, to chyba tylko rola niuansów, a być może nawet zbiegów okoliczności, tudzież większej nieodporności na aksamitne brzmienie czystego wokalu Björna Strida. Tak się składa, iż na kolejne materiały studyjne Soilwork nadal czekam, a na prace tak In Flames jak i Dark Tranquillity, to już tylko przy okazji - z ciekawości, albo poczucia dziwnego obowiązku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz