Valley of the Sun dotąd zawrotnej, ani też względnie sporej kariery nie zrobili i tak sobie wiodą muzyczne życie kapeli raczej bardziej koncertowo klubowej dla bardzo głęboko w nisze zaangażowanego fana stoner rocka, niż szerszego maniaka muzyki gitarowej - chociaż kto wie, może zna ich więcej fanów niż bym mógł przypuszczać. Piszę tak gdyż to co grają absolutnie na większą uwagę sceny powinno zasłużyć, mimo iż od początku jak ich znam, to w zasadzie nikłe zmiany estetyczne były do nuty wprowadzane i bez złośliwości mógłbym napisać, że na tegorocznym krążku znalazły się bardzo bliźniacze numery do tych jakie w systemie około trzech lat przerwy pomiędzy albumami od roku 2014-ego mam okazję poznawać. Pamiętam że jeszcze na starcie się mocno ekscytowałem, bo ten wokal, bo ta przebojowość ich kompozycji mogła mi namieszać w główce, ale im dalej od debiutu, a bliżej do dzisiaj to on przygasał - bez względu na fakt niepodważalny że wszystko co do tej pory pochodzący z Cinncinati rockersi nagrali trzyma poziom bardzo wysoki i gdyby może numery bywały zaaranżowane mniej szablonowo i ich melodyjność bujająca ustąpiła nieco miejsca pomysłom wychodzącym poza ograne motywy, to drzwi do większej rozpoznawalności mogłyby stanąć szerszej otwarte, a Amerykanie prześlizgnęliby się w miejsce gdzie ktoś z branży silniej postawiłby na ich promocje w stawiających na periodykach. Tak mamy świetne kompozycje, ale tylko w sensie fajnego flowu przez cały program płyty, ale bez przeżywania bardziej skomplikowanych czy najzwyczajniej złożonych z różnych barw żarliwych emocji. Tak po prostu otrzymujemy kolejną płytę Valley of the Sun przy której śmiało można sobie pokiwać bańką i pobujać się w równym rytmie, przytakując na pytanie czy fajnie się tego słucha, ale żeby wpadać już w zachwyty i wróżyć jeszcze świetlaną sceniczną przyszłość, bo zasługują to nie. Mocna ekipa w wyższych stanach średnich - chyba już po kres, bo nic nie wskazuje przełomu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz