poniedziałek, 12 sierpnia 2024

New York, New York (1977) - Martin Scorsese

 

To jest ta podana wzorcowo nonszalancka De Niro maniera, jaka kojarzy się z wieloma jego kreacjami u Scorsese, a najbardziej w kontekście powstałego w zaledwie rok przed NY NY Taksówkarzem i postacią z lekka jeb***tego Travisa Bickle. Ona wzorcowa lecz mnie się akurat w kontekście zupełnie rożnego oblicza stylistycznego tychże dwóch obrazów bardzo nie podoba, a i też Robert poniekąd z twarzy zakapiorski może wizualnie też nie pasuje w stu procentach tutaj do oryginalnej wielce urody Lizy Minnelli i nie rozumiem dlaczego taki akurat wybór obsadowy Martina. Z drugiej jednak mańki jak to jego cwaniactwo nie klei się dodatkowo idealnie z zafascynowanym jazzem saksofonistą, to jako gość kombinator wygląda bardzo realistycznie, bo mógł gdyż ma predyspozycje zbudować z łatwością w świadomości fana kina takie skojarzenie cwaniaczkowate. Zatem widzę argument za, choć więcej ich na niekorzyść wielkiego, lecz nieco oczywistego, bo przyklejonego do szablonu aktora. Ponadto trudno mi widzieć w nim też lovelasa, ale już lekkiego psychola naturalnie jak najbardziej, a tu jako Jimmy niewątpliwie balansuje gdzieś pomiędzy tymi naturami i im dalej w scenariusz i wydarzenia, tym bardziej to rozklejenie jest mimo wszystko znośne. Brawa jednako dla Roberta, bo zagrać upierdliwca tak aby rzeczywiście mieć go dość siedząc przed ekranem, to trzeba posiadać potężny aktorski talent bezdyskusyjnie. Tym bardziej warto znosić jego namolność, fale narcystycznej irytacji na zmianę z seksistowskim chamstwem i w sumie jest przyjemnie kiedy dla odmiany Liza zaśpiewa i Liza się jak nikt chyba inny szeroko i promieniście uśmiechnie - bez względu (uwaga, wchodzę w grząski temat) jak bardzo to jej vibrato jest siłowe i brzęczy mi we łbie. Roberta flow i rysy nie pasują do mojego wyobrażenia muzyka, ale chemia aktorska (bo małżeńska zapisana w scenariuszu rożna) między nimi jest boska i kapitalnie Francine się z biegiem czasu do jego charyzmy upadania. Dziwny w sumie to jest obraz z gatunkowo go w na poły określającym akcentem muzycznym - wzbudzający co do jakości dyskusje, którym nie tylko antypatyczna postać Jimmy’ego jest się skora przysłużyć, bo raz relacje damsko-męskie w układzie szarpiącego się małżeństwa mogą się technicznie i psychologicznie poprzez wdzięk i autentyzm podobać, a dwa to sporo w nim bajzlu, chaosu jakiegoś urzeczonym po całości być nie pozwalającego.

P.S. Piosenka, piosenka i jeszcze raz piosenka, pamiętaj o tym pseudo recenzencie - ona jako hymn nowojorski, to ona znaczy dla kultury amerykańskiej więcej myślę niż sam obraz jaki w 1977 roku Scorsese nakręcił i jaki mu nie dał satysfakcji przytulić większej ponad nominację nawet dla kompozycji Johna Kandera i Freda Ebba nagrody.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj