piątek, 11 lutego 2022

Gangs of New York / Gangi Nowego Yorku (2002) - Martin Scorsese

 

Rozpoczyna się od nawet jak na Scorsese wyjątkowo brutalnej sceny rzezi, której nie powstydziłby się żaden spektakularnie batalistyczny obraz o średniowieczu. Szczękiem żelastwa i makabryczną furią walczących ulicznych plemion, sfinalizowaną zaczynem dla dalszej fabuły. Startuje ujęciem krwawej masakry i jednocześnie jak na owe czasy odważnie unowocześnionej poprzez użycie teledyskowego wręcz montażu i w tle fragmentami zaskakująco współczesnej muzyki. O zemście ta historyczna przypowieść, o wendecie dla której tło stanowi rosnąca nowojorska metropolia. Z rozgrywkami politycznymi w nowo powstałej demokracji, której podstawę tworzyły przynależnościowe rozliczenia i nimi tak naprawdę ustawicznie były infekowane. Opowieść z czasów wojny secesyjnej o miejscu zwanym Five Points - królestwie slumsów, gnieździe przestępczości, dzielnicy czerwonych latarni, wylęgarni buntów i rozruchów, jednym słowem nowojorskiej Sodomie i Gomorze. O miejscu w którym trzeba walczyć o przetrwanie, często życie, gdzie o świcie egzekucje, a o zachodzie taneczna zabawa. Wartko zmontowana i dzięki temu utrzymująca wysokie tempo, lecz nie oszczędzająca też wątków ckliwych produkcja karmiąca się etnicznymi konfrontacjami emigrantów i tubylców o wpływy. W atmosferze jedynie zachowania pozorów praworządności (szczególnie kiedy łamie się prawo) kompletny chaos, bajzel na kółkach, przemoc powodująca przemoc i oczywiście z kolei przez tą przemoc napędzana. Wprost kompletna anomia, a tym samym przestrzeń do rodzenia się gangów doprowadzających miejsce do przerażającego rozkładu moralnego. Innymi słowy Scorsese swobodnie interpretując powieść Herberta Asbury’ego ukazującą życie XIX wiecznych nowojorskich rzezimieszków oddał hołd miastu zbudowanemu z krwi i udręki. Powstało rozgrzewające dynamiczne widowisko, w którym dosłowność i bezpośredniość ściera się z rozmachem scenograficznym i jak myślę nazbyt komiksową estetyką wizualną, podbitą momentami tarantinowską przesadą. Powstało widowisko które swego czasu porwało wielu, ale ja akurat nigdy w odróżnieniu od tej większości w pełni nie uległem jego walorom. Chyba że mowa o przeszarżowanej lecz dzięki temu genialnej roli Daniela Day-Lewisa. Ona z nieprzesadnie udanego i jak mam wciąż wrażenie poszukującego dla Scorsese świeżego języka filmowego obrazu zrobiła coś więcej. Przynajmniej nie wyobrażam sobie tutaj braku tak charyzmatycznego aktora - szczególnie kiedy jego robota równoważy bardzo przeciętną i o zgrozo potwornie kojarzącą się z melodramatycznością niby z jakiegoś Titanica kreację Leonardo DiCaprio.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj