czwartek, 10 lutego 2022

The Green Mile / Zielona mila (1999) - Frank Darabont

 

Jeden z chyba największych blockbusterów w historii kina i tak przy okazji dodać należy, że znakomicie wyprodukowany, jednak bardzo szczwany produkt hollywoodzkich decydentów, którzy dobre pieniądze powierzyli sprawdzonemu przy okazji podobnego sukcesu Skazanych na Shawshank Frankowi Darabantowi. Nie widzę sensu by szeroko pisać jaką to wyciskającą łezki historię adaptacja powieści Stevena Kinga opowiada, bowiem wszyscy z pokolenia przed milenijnego wiedzą i znają, a i już zapewne też większość dorosłych przedstawicieli kolejnego pokolenia, którzy klasycznym kinem zainteresowani pewnie poznali - bo każda mama i każdy tata, każda ciocia i każdy wujek był zachwycony, każdy z nich od lat proponuje, każdy wreszcie twierdzi uparcie że film za-je-bi-sty. Ale pokrótce przypomnę - jest to fabuła wycacana i wychuchana, idealnie pod gusta widza statystycznego skrojona, więc nie dziwią ochy i achy, jak nie zaskakuje, że widz bardziej wymagający będzie choć nieco kręcił nosem, pod nosem tym zadartym sobie oczywiście sarkając. Materiał wyjściowy, coby nie dostrzegać w nim wątków biblijnych i ich banalności nie krytykować, to na hicior kinowy nadawał się znakomicie, więc zepsucie go wchodziło w grę, chyba wyłącznie wówczas, gdyby za jego obróbkę zabrał się kompletny dyletant pozbawiony wręcz rzemieślniczego warsztatu czy elementarnego poczucia smaku, a Darabont absolutnie do tej reżyserskiej kategorii wtedy nie należał. Stworzył więc człowiek dzieło jak na standardy kina mainstreamowego wielkie i w swojej wymowie oczywiście emocjonalnie szlachetne. Nikt nie pozostaje bowiem obojętny wobec jego warstwy trafiającej wprost do serduszek i tej zacnej historii która przez trzy godziny poruszenie i wzruszenie wywołuje. Jej rozbudowany koncept i powiązanie z metafizycznym aspektem daru z niebios i tego daru właściwym wykorzystaniem (nawet za cenę życia dla dobra przez dobro i w dobrze), może i trąca łopatologią, lecz trudno też nie uznać z punktu widzenia szycia produktu idealnie na miarę klienta, że wszystko doskonale zostało przemyślane, wyważone idealnie i nic nie brakuje ani nie ma się czego czepić że przesadzone. Śmiertelnie poważny charakter jak to w popularnym kinie zza oceanu przełamany jest poczuciem humoru (to dobrze) i obficie potraktowany zbyt standardowymi szablonami myślenia (to chyba źle). Czasem taka pogoń za harmonią i równowagą nie odbija się korzystnie na osiągniętym rezultacie, ale w przypadku Zielonej mili absolutnie mnie ona zaskakująco nie przeszkadza, a film do bólu klasyczny formalnie robi wrażenie sięgania absolutu. Sprawiedliwość to taka skomplikowana i bardzo rzadko naturalnie realna do osiągnięcia sytuacja, że potrzeba jej czasem pomóc. Zatem ja też jej teraz pomagam i prosto w twarz prześmiewcom rzucam moją dla Zielonej mili przychylność.

P.S. Tom Hanks miał to szczęście, iż zagrał w mnóstwie kultowych tytułów i te tytuły miały tyle samo fartu że właśnie jego zatrudniono, bo często dzięki swym kreacjom wyniósł je na wyżyny filmowej sztuki. Zielona mila jednak obok bezdyskusyjnie fenomenalnego i zasłużenie wynoszonego na piedestał Forresta Gumpa, to dla Hanksa myślę akurat nie do końca uzasadniony największy sukces artystyczny. Gra tu jak zwykle i efekt uzyskuje też taki po raz kolejny bliźniaczy, ale akurat nie o nim ja teraz tutaj. Ja teraz tutaj o obłędnym i to dosłownie (bowiem wystrugał niezłego wariata) Samie Rockwellu, który kapitalnie obecnością swojej postaci przeciwdziała mdłościom z przedawkowania słodkości. Za co należy rzecz jasna równie głośno podziękować wyobraźni i wyczuciu Pana Kinga. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj