środa, 2 lutego 2022

Lucifer - IV (2021)

 


W twórczym ciągu wciąż Nicke Andersson pozostaje. Nie wiem jaki jest obecny status Imperial State Electric, za to pamiętam że w kwestii Death Breath sobie na razie odpuścił, ale w ekipie Lucifer jako pałker, rozpoznawalna twarz i wujek "dobra rada" jak widać działa ostro. Ponadto też oznajmił ostatnio o powrocie do życia The Hellacopters - za czym już praktyczna realizacja poszła w postaci kilka tygodni temu jednego singla i kilka dni temu drugiego, promowanego w obu przypadkach teledyskiem. Tutaj jednak krótko ponawijam o czwartym albumie ekipy, w której skład wchodzi bieżąca sympatia Nicke w osobie Johanny Sadonis. Głosu jej akurat nie uznaję za mój ulubiony i wyżej stawiam właściwości i możliwości kilku innych Pań, które w retro rocku, czy ogólnie w szeroko rozumianym bardziej mrocznym rocku się udzielają. Stąd każdy kolejny album Lucifer nie jest dla mnie wydawnictwem z góry skazanym na komplementowanie, bo aby tak się zdarzyło jakość kompozycji musi wysuwać się ponad manierę wokalną Johanny, lub zwyczajnie doskonale z nią korespondować. Czwórka nie różni się jakoś dramatycznie od wszystkiego czego do tej pory pod tym wyrazistym szyldem nie wydali, ale też nie jest li tylko kolejnym powtarzalnym zbiorem piosenek, akurat szybko bo w dobie pandemii napisanych. Z marszu IV wydali, a ona już przez wizualna oprawę sugeruje, iż więcej okultyzmu, a mniej rock'n'rolla w klimacie nowego albumu przemycą. Lucifer od startu wprost komunikują kim z przeszłości się inspirują i mam (oczywiście jak na swoje ograniczone z taką klasyką osłuchanie) przekonanie, że właśnie na najświeższym albumie są najbliżej tych wzorców. Także, a może zwłaszcza w kwestii archaicznie organicznego brzmienia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj