środa, 9 lutego 2022

My Dying Bride - Songs of Darkness, Words of Light (2004)

 


Pisząc My Dying Bride i Songs of Darkness, Words of Light, myślę album środka. Album idealnie osadzony w centrum stylistyki stworzonej przez Brytyjczyków, który z początku nie został zbyt euforycznie przyjęty, bo nie miał zapewne łatwo, gdyż powstał po doskonałym The Dreadful Hours i w związku z czym ciążyły na nim bardzo wysokie wymagania. Ponadto całkowicie skończył się dobry czas dla smucenia w metalu, bowiem w roku 2004 popularność gotyckiego doomu była daleką przeszłością, a pięć minut metalowego hajpu akurat na spółę podzieliły powroty klasycznych thrashowych załóg i zrzucający ostatecznie z piedestału nu metalowe wynalazki, równie przebojowy, jednak znacznie bardziej siarczysty metal core. Angielskie smutasy jednak finalnie udźwignęły zarówno oczekiwania wiernych szalikowców stylistyki, jak i odnalazły swoją w miarę sporą niszę w gatunku, gdyż Songs of Darkness, Words of Light wymagał zwyczajnie czasu, aby się z jego zawartością oswoić i dopiero z tej perspektywy poddać go uczciwej ocenie. Być może ta totalnie marsowa marszowa natura nowych wówczas numerów, mogła wywoływać poczucie obcowania z przesadnie monotonnym aranżacyjnie materiałem. Jednak dzisiaj główną siłę ósmego krążka najbliższych krewnych formatywnego okresu Anathemy i Pardise Lost upatruję właśnie w idealnym rozłożeniu środka ciężkości pomiędzy ciężar, a poruszający klimat. Klimat hermetyczny i przygnębiający, bez jakichkolwiek fajerwerków i większego udziału aranżacyjnych smaczków, ale z wręcz funeralnymi melodiami i przymglonym, zawiesistym brzmieniem. Klimat hipnotyzujący i posiadający w sobie rodzaj powłóczystego uzależniającego napięcia (A Doomer Lover szczególnie). Klimat wydobyty wyłącznie dzięki podstawowemu rockowemu instrumentarium - z harmonijnej współpracy gitar, basu i jednostajnie akcentującej perkusji, tylko fragmentami wspieranymi brzmieniem ascetycznego klawisza. Dla kogoś takiego jak ja, czyli dla osoby dalekiej od skrajnie fanowskiego przywiązania do dźwięków generowanych przez ekipę z Halifax i osoby która w dodatku weszła w ich muzyczny wszechświat dość sporą chwilę po największych sukcesach, akurat ten materiał jest jednym z najlepszych i wręcz esencjonalnych. Program albumu jest niezwykle równy i oprócz posiadającej zalety bardziej romantycznego okresu twórczości MDB kompozycji My Wine is Silence, żadna z ośmiu pozostałych nie wychodzi przed szereg, ani za innymi się nie wlecze. To oczywiście rodzaj twórczości skrajnie nieprzystępnej i jednocześnie niebezpiecznej. Tylko odważni, bo poszukujący i odporni na sugestywny wpływ muzyki słuchacze docenią jej walory i nie padną ofiarą jej potwornie depresyjnej natury. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj