Rzadko rozpoczynam seans od czołówki w której ryk lwa projekcję zapowiada. Człowiek się przyzwyczaił do nowych na rynku filmowym potentatów, a klasyczne wytwórnie typu MGM, jeśli chodzi o kino wielkie zepchnął chyba w cień. Nie wiem, nie orientuję się aż tak dobrze, być może one same w ambitny niebyt popadły? Może pod ich skrzydłami powstają te wszystkie mega hity o superbohaterach, które słusznie Ridley Scott wraz z Martinem Scorsese ostatnio wrzucili do koszyka z produkcjami filmopodobnymi? Dobra, ale nie o tym, nie o tym! :) Domu Gucci to widowiskowa biografia, biografia też nieco rozwlekła, w której formę i treść oprócz autentycznej zasadniczo historii, wciśnięto także mnóstwo charakterystycznych motywów z których klasyczne kino z lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych było sławne. Oczywiście widać że ono dzisiaj nakręcone, ale cieszy że szczęśliwie nikt tu nie sili się na ultranowoczesne sztuczki czy pomysły o wątpliwej jakości artystycznej. Dom Gucci jest trochę jak ta hollywodzka zabawa faktami i gatunkami, umowny i figlarny. Momentami łapie świetny rytm, ale przede wszystkim jego potencjał dramatyczny mimo wszystko i poza wszystkimi ale, zostaje wykorzystany i jeśli miałbym oglądać filmy trwające prawie trzy godziny, to życzyłbym sobie aby były to obrazy chociażby tak minimalnie otrzymujące uwagę. Także ten szlif którym swoje liczne opowieści przyozdabiali właśnie Scorsese i starszy z braci Scott jest wyczuwalny i nawet gdy nie robi już takiego wrażenia jak niegdyś, to wciąż ma urok i czar, więc mnie kręci. Ma też Dom mankamenty i najbardziej boli że nuta kuleje, a precyzyjnie ujmując z montażem (napiszę delikatnie) naturalnie nie koresponduje, robiąc wrażenie na chybcika w post produkcji wciskanej, ale że premiera kinowa już chwilę wcześniej się odbyła, stąd wszyscy krytycy zdążyli je w swoich wybitnych recenzjach wymienić, a większość z nich nie omieszkała nawet podkreślić tłustym drukiem, jaka to gigantyczna porażka. Ja doszukałem się więcej pozytywów i w ogólnym rozrachunku jak na wstępie widać jestem względnie kontent, bo Lady Gaga dała popis, zaś dla równowagi jak zwykle drewniany ale tym razem pasujący do roli, bo niewyraźny, chwilami karykaturalny - cały on i mam nadzieję cały też wówczas Maurizio Gucci. Ponadto wyciska wszystkie soki z roli brzuchaty Al Pacino, nie mówiąc już o fenomenalnym w tej charakteryzacji, kompletnie nierozpoznawany Jared Leto. Jednak numer jeden to bezdyskusyjnie właśnie Pani Lady i w jej wykonaniu pięknie Patrizia Reggiani dąży do celu, manipuluje subtelnie ale niezwykle skutecznie i prawie nikt nie widzi (Jeremy Irons też klasa) jaka chytra suka w niej drzemie. I to mi się bardzo pod względem sztuki aktorskiej podoba, jak opętana przez żądze pieniądza i w łapskach "tarotowej" wiedźmy zmienia się w piranię skubiącą ofiary, aż do momentu przesilenia i zwrotu akcji. Pierwszego zwrotu, ale nie ostatniego. Chłopcy z rodziny Gucci przez chwilę mogą się tylko od niej uczyć, jak się konsekwentnie z tronu władców imperium wysadza i przez chwilę niestety ze zdobytego przyczółku, z boczku kontroluje. Tą przemianę Lady świetnie zagrała i to ona jest w centrum zainteresowania widza nie tylko ze względu na fakt, iż tak w scenariuszu zdecydowano, tylko że jej kreacja tą uwagę zaskarbia. Intryga możne nie gęstnieje jakoś wybitnie, lecz posiada ten posmak który nakręca tempo, mimo że rytm jest dość monotonny i Ridley Scott nie popisuje się specjalne fajerwerkami tylko metodycznie prowadzi narrację do dramatycznego finału, powiązanego z zapowiadaną na starcie klątwą rodzinną. Postuluje zatem nie histeryzować, używając określeń "kabaret z ludźmi udającymi Włochów", bo nawet jeśli w kręcony chyba równolegle do-sko-na-ły Ostatni pojedynek sercem Ridley Scott był zaangażowany, bowiem nie jest tak źle jak mogło być, a jest tylko dobrze. I dobrze - nie wszystko musi być złotem. ;)
P.S. jeszcze tylko dwa słowa - Tom Ford. I kumaci kinomani trybią natychmiast!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz