Sięgam głęboko w otchłań czasu, docierając niemal do prahistorii szwedzkiego deathowego łojenia i poddaje się smaganiu krążka, który znakomicie oddaje ducha i charakter czasu, bowiem jest z dzisiejszej perspektywy niczym most łączący szerokie kategorie death metalowe, jakie kojarzy się z archetypiczną legendą wczesnego Entombed i nadchodzącego nowego w gatunku trendu, definiowanego po linii zaczątkowego In FLames/Dark Tranquillity. Dla kumatych oczywiście wszystkie wymienione to dalsza kolej losu i wynik przepoczwarzania się jeszcze głębiej w mrokach czasu osadzonej śmierć-metalowej skandynawskiej sceny, bo mówiąc o At the Gates czy Entombed należy rzecz jasna pamiętać o ekipach powiązanych (Grotesque, Nihilist), jakie w pamięci maniaków pozostawiły często jedynie demówki, w porywach epki lub kompilacje, ale rzecz jasna bez ich udziału zapewne później wiele by nie wyniknęło. Zatem jako jednak obiektywnie i pokornie mało wtajemniczony w wydarzenia z końca lat osiemdziesiątych fan ciętego, jadowitego bądź ciężkiego, brutalnego riffu - tylko z racji historycznej prawdy czułem się w obowiązku słowo napomknąć. With Fear I Kiss the Burning Darkness jest drugim długograjem, jeszcze rok ponad dekadę temu w krótkiej względnie liście albumów stworzonych przez zainteresowanych. Uznanym raczej jednomyślnie za najbardziej mroczny w dorobku i śmierdzący nie tylko siarką deathową, ale też (ze względu na piłujący riff) mogącą wzbudzać poniekąd pokrewieństwo z zatęchłą pierwszą nordycką falą black metalu - oczywiście tego w którym grało się bardziej soczyście, niźli wyłącznie prymitywnie. Jednak najwięcej w tej nucie z kierunku nowego, kierunku zorientowanego na u-melodyjnienie muzycznego wizerunku, co słychać jako potwierdzenie dojrzałości w sensie muzykalności, umownie uznając ekipy gitarzystów, czyli Alfa Svensona i braci Björler oraz jednego oczywiście z najbardziej specyficznych w gatunku głosów - ujadającego Tomasa "Tompy" Lindberga. To krążek na pełnej gitarowy, ale gitarowy w pewnym sensie, INNYM SENSIE, gdyż zdaje się iż gitary grając jednocześnie w różnych można by rzecz stylach, nie tracą w efekcie finalnym nic na spójność. Każda niby sobie ale w jednym celu - aby stworzyć niezwykłe harmonie - wrażenie wielowymiarowości, w dodatku dużej gęstości, a jednak czytelnie i sterylnie, bo przecież brzmienie nie powiela schematu przyjętego przez krajanów ze sceny sztokholmskiej, tylko pozwala jej mówiąc oględnie właśnie po göteborgsku "pocykać". Kawałki pędzą, ale nie jest to tempo na złamanie karku i jak też myślę zgodzi się każdy szalikowiec gatunku oraz samej ekipy czy tej konkretnej płyty - nie jest to akurat nuta mega ekstremalna, bowiem poprzedniczka takąż bardziej była, a przy okazji też więcej do struktur eksperymentalnej dziwaczności dorzucała. O tym jednako kiedy indziej - przy okazji.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz