Tego brytyjskiego Curtisa, to ja kiedy kina potrzebuję bez większych pretensji, zawsze biorę z ufnością, a czasem nawet wręcz z ogromną bezpretensjonalną przyjemnością. Kręci może rzadko, bowiem jego głównym fachem jest scenopisarstwo (sporo przez lata sukcesów po drodze zaliczając), jednako kręci najzwyczajniej niezwykle przyjemnie, z nikim się nie ściga i nie zabiega o ambitne laury, tylko oferuje filmy rozrywkowe, filmy proste, lecz przez wzgląd na życiową obyczajowość w nich zawartą, filmy szlachetnie dojrzałe. The Boat on the Rocked kręcona w znacznym stopniu z łapki, dynamicznie z biglem, z obsadą fajową, to opowieść o żywiołowej, beztroskiej młodości, na zasadzie i z puentą, że jak nie teraz to kiedy - jak nie zrobimy głupstw w młodości, to cholera będziemy mieć czego żałować na starość. Brytyjsko-amerykańskim rock’n’rollem nabita po korek, z klasą i z poczuciem humoru opowiedziana zasuwa z przytupem ta historia autentyczna z roku 66-ego, czyli czasu największej popularności gatunku na mglistych wyspach i niemal kompletnego braku takiej nuty w oficjalnych eterze. Stąd boom zrodzony na pirackie radiostacje nadające to co zajebiste i bez rządowego sztywnego gorsetu umoralniającego. Wiadomo że angielskie lata 60-te to czas przemian obyczajowych i kontrkultury atak na skostniały system hipokryzji funkcjonalnej. Przeciw rock’n’rollowej pornografii oburzenie nakręcane, histeria atakująca, więc mnóstwo w niej dobrej niegrzecznej zabawy i znakomitej porcji szlachetnego rocka. Kolorowa, krejzi lajtowa jazda będąca rodzajem wzruszającego listu miłosnego do epoki z młodości i muzycznej pasji, która wówczas pod rządową (jej królewskiej mdłości) nagonką, bowiem zagrażająca (a fe!) moralności publicznej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz