czwartek, 16 stycznia 2025

High Fidelity / Przeboje i podboje (2000) - Stephen Frears

 

Na ekranie przede wszystkim uczuciowe dylematy, spora dawka dobrego humoru z przekąsem oraz pasja jako muzyka i absolutnie nie przyciężkawa melancholia, jako stan niemal permanentny. Słucham muzyki bo jest mi źle? A może jest mi źle, bo słucham muzyki? Od tego wyznania bohatera opowieść bardzo mi bliska się rozpoczyna, w której zatrzymany w czasie John Cusack nawija bezpośrednio do kamery i opowiada o swoim "żałosnym" życiu, wegetując w hobbystycznie prowadzonym sklepie z płytami. Miejscu dla maniaków, z którymi gdybym był młodszy to bym się chyba utożsamiał, albo co gorsza, otoczenie by mnie utożsamiało. :) Bohater dużo myśli i analizuje (tzw. rozkminiacz siebie), prowadząc wewnętrzne bogate we wnioski monologi, bowiem niewiele żywego wokół się dzieje, stąd skupia się na rozterkach i przygodach miłosnych - żyje jak smarkacz z podatnym na nastroje usposobieniem. Inna, bo ani cukierkowa, ani infantylna, czy tym bardziej banalna to romantyczna komedia "muzyczna", z charakterystycznymi aktorami pośród których jak przyzwyczaił prym wiedzie Jack Black. Gość legenda - kto by nie chciał tej jego charyzmy posiadać? Nie pierwszy to przyznaję (dla bystrych obserwatorów mojej natury oczywiste) był mój seans z High Fidelity i myślę mało też zaskakujące egotyczne identyfikacje czy kolejny raz marnotrawienie czasu na pytania. Czy trudno pośród pasjonatów popowo-rockowej nuty znaleźć podobnych Robowi amatorów muzycznego eskapizmu? Czy poniekąd utożsamiam się z he he Robem? 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj