Percepcja w sprawie jest taka, zachwiana perspektywą minionego od premiery czasu, że tak jak w momencie premiery Judas Christ ceniłem wyżej niż Skeleton Skeletron, tak dzisiaj uważam obydwa albumy za odmienne, a zarazem trzymające podobny poziom, który absolutnie równać się ich bezpośredniej poprzedniczce nie może. Skeleton dodatkowo przegrywa od strony wizualnej, bowiem plastycznie Judas znacznie bardziej od zawsze do mnie przemawiało, a jednocześnie obydwa także nie mają startu do obrazu zdobiącego A Deeper Kind of Slumber, więc mógłbym rzec, iż poziom w sensie stosunku jest stały i nic nawet po latach mnie nie zaskakuje. Jednako pamiętam że Judas wałkowałem obficie i Skleleton szybko odrzuciłem, a po wybitnym Wildhoney, to ja również wspaniałej dzisiaj piątki nie doceniłem właściwie, więc na trzy płyty po wydaniu kultowego albumu z takimi arcydziełami jak Gaia, żaden jemu się wówczas w moim przekonaniu równać nie mógł. Porzucając jednak wyliczanki i przechodząc do właściwej zawartości poddawanego właśnie refleksji krążka, to ja uważam że może podobna mi się mniej niż kiedyś, ale jednak nie mam problemu aby do niego powrócić i mogę nieśmiało wyliczyć, że będąc znacząco łatwiejszy w kontakcie (mówię o pierwotnym, niskim punkcie wejścia), to wszystkie te numery nawiązujące bardzo lajtowo (ktoś mógłby uznać iż tanecznie) do stylistyki The Cult, The Sisters of Mercy czy Fields of the Nephilim nie są same w sobie złe, tylko po prostu zbyt bezpośrednie - że bieda, że nic się nie dzieje. Dodać im mogę może po punkciku wtedy gdy zawierają w sobie orientalną ornamentykę, która de facto przewija się w śladowych ilościach nie tylko przez kawałki dynamiczne, ale jest jeszcze bardziej istotną domeną wszystkich kompozycji o marszowo-balladowym charakterze. One też z początku za sprawą myślę wrażenia wywołanego i pozostawionego po wybrzmieniu przez The Return of the Son of Nothing, kontynuowanego przez So Much for Suicide oraz podtrzymanego w dalszej części przez Fireflower i najbardziej bliźniaczej kompozycji otwierającej Love Is as Good as Soma rzucają ten powłóczysty cień na całość, która jest zbudowana z klimatycznie podobnie zorientowanych, ale jednak pod względem dynamiki odmiennych bloków. Co jednak najbardziej symptomatyczne, to fakt niepodważalny iż Judas Christ potrafi przysmęcić, bowiem jest straszliwie jednak przewidywalny i powtarzalny, a jedyne co go naprawdę ratuje to część umówmy się środkowa i Summer by Night, który jest tylko rodzajem dźwiękowej inscenizacji bez wokalu w sensie tradycyjnego śpiewu, a z wokalem w sensie eksperymentalnych popiskiwań wydawanych bodajże przez saksofon - tworzących niesamowitą, bardzo magiczną atmosferę. Gdyby tylko więcej żaru i otwartości na nieobliczalność, których nawet w mocniejszych akcentach brakuje - jakby Edlund uparł się że on już nic do powiedzenia interesującego mieć nie chce.
P.S. Odnośnie uwagi z ostatniego zdania - chyba podobnie zrobili ostatnio "metalowcy" z Tribulation!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz