Czy ja mam się z No Code przeprosić, czy nadal traktować czwarty krążek Veddera i ziomków jako pierwszy z tych które może nie zapowiadały od razu katastrofy, ale na dobre zamknęły im wszystkim i następnym, następnym i następnym drogę do najgłębszej głębi mojego serca, tam gdzie debiut, dwójka na stałe zamieszkały, a trójka się tuż przed progiem usadowiła i trochę też swoją nogę w drzwiach do dzisiaj trzyma. Nie raz dawałem bezpośrednio lub pośrednio do zrozumienia, a w domyśle że nawet Metallica tak wcześniej się zasadniczo dla mnie nie skończyła, jak Pearl Jam przestał wywierać wrażenie wystarczające, aby przy nich pozostać i próbować się chociaż fragmentarycznie cieszyć kolejnymi powstającymi materiałami, szczególnie gdy w ostatnich latach jakieś światełko nadziej gdzieś w tym tunelu beznadziei jednak migotało, a finalnie okazało się iż była to tylko ułuda. No Code pamiętam akurat dość wyraźnie i najbardziej przez pryzmat totalnie balladowego Off he Goes, które posiadało ten melodyjny wabik chwytliwy, choć w zupełnie jednak w innej formule brzmieniowej niż na ikonicznych płytach Pearl Jamowych. Tak też podobnie okazuje się mam dzisiaj, że praktycznie tylko wymieniony mnie rusza, a reszta indeksów nie posiada jakiegokolwiek waloru jaki im mógłby zapewnić moją większą przychylność, niż tylko być może na siłę doszukiwanie się w nich kompozytorsko-aranżacyjnych smaczków, bo są raczej bezkształtne, rozmyte i charakteru pozbawione. Smuty straszne najczęściej, jakieś pseudo folkowe akcenty miałkie, a kiedy nieco bardziej energetyczne granie się wbija, to ta energia i ten w niej ładunek eksplozywny jakby nie mógł się wydostać, uwolnić z niewidzialnego pola siłowego. Jakbym miał jeszcze którykolwiek numer pod groźbą wybatożenia na plus wyróżnić, to jeszcze w panice postawiłbym na Present Tense, który w innej konfiguracji towarzyskiej, zapewne na Vitalogy najbardziej, dużo lepiej by wypadł - się odnalazł. To Przecież akurat dobry numer, bardziej niż przyzwoity i teraz kiedy akurat jego finałowy fragment przepływa między słuchawkami, to mam ochotę jego uznać za najlepsze co No Code się w zestawie trzynastu kawałków przydarzyło. Zapewniam zatem że się póki co, a wręcz nie ma mowy bym kiedykolwiek z No Code się przeprosił - w czym utwierdzają mnie już ostatecznie dwa zamykające płytę koszmarki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz