niedziela, 21 grudnia 2025

Electric Wizard - Let Us Prey (2002)

 

O rany bossskie rany - gdy słucham krążków Electric Wizard, to czuje się totalnie rozje Bany! Gdy katuje te wcześniejsze, wrze krew we mnie i czyni mi niebezpieczny we łbie zamęt. Już od początku Let Us Prey (... A Chosen Few) zaczyna piekielna smoła bulgotać ospale, bo takie riffy i takie brzmienie z tym miejscem wiecznego od różowych okularów odosobnienia może się kojarzyć, a kiedy wraz z We, The Undead wbijają się okrutne wycia wokalne, wówczas już wyłącznie zatwardziali zwolennicy dziwactwa (dla pospolitości gustów nieakceptowalnej muzycznej makabry) przy odsłuchu pozostają. Nie mienię się w swoim przekonaniu absolutnym fanem ekstremy (tej gwałtownej jak i tej depresyjnej czy okultystycznej), ale w tym przypadku taki rodzaj sadystycznej terapii w smole od czasu do czasu nie potrafię sobie odmówić. Choćbym po jej wciągnięciu był w stanie jedynie spełzać z wyra, to ona oczyszcza drenując. Bulgoty, odbierające ostatnie ochoty i tym samym śmiem być momentami gotowy aby uznać LUP za najlepszy album EW, a na pewno ten krążek na który znaleźć można akcje ciutkę zaskakujące (Night Of The Shape) oraz z drugiego bieguna jeden z ich najbardziej solidnie podkręcających wałków (Priestess of Mars), który przywodząc na myśl najwyższego w hierarchii prekursora, tak znakomicie dodają jego stylowi upalonej powłóczystej aury. Rzekłbym antypatii w sympatii, jaką da się quasi masochistycznie darzyć nutę zgoła odpychającą, ale i w swojej istocie okultystycznej jak i transowej pociągającą - za sprawą psycho-manii, jaka do-ślimaczyła około sabbathowe riffy i dobudowała stylizacji więcej niż z pozoru się uważa. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj