Pisano krytycznie, a ja na fragmenty opinii trafiając nie chciałem uwierzyć, że taki wymiatacz jak David O. Russell mógłby pokpić sprawę i niezwykle głośno zapowiadany tytuł, sprowadzić do poziomu promocji badziewia, wokół którego wiele będzie hałasu, ale jednak hałasu o nic. Obsadę zapewnił taką że klękajcie narody i ta z pewnością wymagająca mega gaż konstelacja największych gwiazd robi nazwiskami wrażenie, lecz podczas seansu towarzyszyły mi mecząco-dręczące pytania, czy byli tej kasy warci i czy oni świadomie na życzenie reżysera tak grając, aż tak niepotrzebnie szarżą karmią, bo ta szarża niemal wszystkich prócz immanentnej dla aktorskiego charakteru szarży Christiana Bale’a jest nie bardzo przekonująco przerysowana - choć kompletnej klapy, to myślę iż pomimo wszystko nie ma. Jednak Bale i szklane oczko jego postaci, jego kapitalnie plastyczna mimika, a dokładnie przec*uj grymasy, to jest to co najlepsze u nowego Russella, bo niby scenografia dopracowana i czarująca, niby też praca genialnego operatora z eksponowanymi długimi ujęciami wirującej kamery podobnie, ale niestety natłok wszystkiego wątkowego i scenariuszowy przec*uj ambitny mętlik, psuje przecież ogólnie całkiem fajne wrażenie, jakie zawsze zrobić można kręcąc komercyjną, a przy tym niegłupią czarną komedię. Bo Amsterdam to akurat sprzecznościami stoi, więc to czasem świetny, a czasem tandetny aktorski warsztat, momentami dobre gagi, a chwilami żenada i nie przesadzę jeśli napiszę, że jestem rozczarowany, mimo iż bawiłem się i tak lepiej niż pewnie na dziesiątkach innych podobnych seansów, których już teraz nie pamiętam. Tyle tylko, że od kogoś odpowiedzialnego za powstanie mega fajnych tytułów wymagam więcej, a przede wszystkim oczekuję jak mnie przyzwyczaił uporządkowanej błyskotliwości - przede wszystkim panowania nad pomysłów chaosem i aranżacji scenariusza tak aby się zwyczajnie kleiło i w każdej minucie ekscytowało. Chyba że Amsterdam to był chaos świadomie sprzedawany, a ja się nie zorientowałem, wówczas David sorry! Nie wykluczam więc, że się na pomyśle zacnego przecież reżysera do końca nie poznałem i za kilka lat okaże się, że wstyd, bo poszedłem za głosem i sugestiami opinii publicznej, miast się kierować wyłącznie własnymi przekornymi zazwyczaj odczuciami. Nie będzie to jednak mój wstyd tak wielki, jak wstyd tych którzy niemal chóralnie nazwali Amsterdam niewypałem, zarówno natychmiast po prapremierze jak i po oficjalnym kinowym debiucie. Ja bowiem widzę tutaj potencjalnie kawał hollywoodzkiego kina, intrygującą koncepcję rozrywkowo sprofilowanego manifestu społecznego, opartą bodajże luźno na rzeczywistych wydarzeniach, której zabrakło pasji lub realizacja nieco zbytnio rozeszła się w szwach, przez może pospiech, a z pewnością niedopracowania. Puszczenie tego co można było powstrzymać podczas tak kręcenia scen, jak i montażu, bo sporo fragmentów aż się prosiło o tego trafionego dubla czy o estetyczną korektę postprodukcyjną. Widzę tutaj zaprzepaszczony potencjał, bowiem ciekawy pomysł, fantastyczną bazę, ale straszliwie pokomplikowaną, a na pewno niejasno sprzedaną formę finalną, która i tak daje sporo wizualnej i intelektualnej przyjemności, ale pozostaje bardziej rodzajem szkicu, niż dziełem, jakim mogłaby niewątpliwie być, gdyby (powtarzam) Russel nie przepuścił materiału słabego, zaślepiony materiałem bardzo dobrym. Podsumowując - Amsterdam sprzecznościami, tudzież lepsze słowo dyscharmoniami stoi i nie było mi łatwo o nim pisać jednoznacznie, więc się nie szarpałem i nie napisałem. :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz