Zastanawiam się czy moje obecne maltretowanie się (obowiązkowo dla komfortu rodziny ze słuchawkami na uszach) takimi uroczymi nazwami jak My Dying Bride lub właśnie Electric Wizard, ma coś wspólnego z "obrzydliwie głośnymi, napastliwe i fałszywie uśmiechniętymi jinglebellsami", jakie naturalnie o tej porze roku, a dokładnie już na dwa miesiące niemal przed właściwym terminem do użycia przejmują teren od supermarketów po telewizyjne reklamy i są już po dwóch tygodniach (eufemizm, eufemizm napisz!) nie do zniesienia. Czy to zdrowa reakcja organizmu, po to abym uodpornił się na "wylewające się zewsząd christmasowe piosenki" i ich potworną siłę wpijania się w mózg i lasowania beretu, przez co nawet kiedy pod prysznicem nie śpiewam, to maniakalnie powtarzam refreny tychże we śnie i podczas innych automatycznych czynności? Może tak być, a nawet podejrzewam że właśnie tak jest, iż dlatego ani chybi jak zarzucam Time to Die, czy kilka godzin wcześniej The Light at the End of The World i morda mi się uśmiecha mimo, iż szalikowcem autorów tejże pierwszej nie jestem i krążki jej odtwarzam raczej od wielkiego dzwonu (proszę bardzo, Boże Narodzenie za pasem - idealnie), niźli systematycznie. Mam tak bowiem, wciąż pomimo huśtawek nastrojów i wahań formy, czy ekstremalnie szorowania ryjem po dnie zdołowanego maksymalnie samopoczucia (rzadko, bardzo rzadko, jak się k**** cieszę!), to nadal zachowuję psychiczne zdrowie (powtarzam sobie - skutecznie to robię) i nie zaliczam się do kategorii maniaka dźwiękowych patologii, odciskających piętno na osobowości, a do takich bezdyskusyjnie zaliczam to co tworzy dotknięta nie tylko "narkotycznym" obłędem inaczej radosna załoga Jusa Oborna. Time to Kill to potwornie monotonna i masywna porcja potwornie zbasowanych kompozycji, dla "równowagi" o potwornej sile destrukcyjnego rażenia i równie potwornie odpychającej aurze, więc jakim cudem przyciąga? Brzmienie zasyfiałe, brud w każdym dźwięku wydobywanym z każdego instrumentu i wokal wystękany, a nad wszystkim pogłosy i inne takie pomysły pod prąd i przekornie zastosowane, aby odebrać "muzyce" ostatnie walory piosenkowości i pozostawić tylko hipnotyzujący trans. Nawet jeśli kilka wcześniejszych krążków Electric Wizard korzysta z podobnego pomysłu na odbieranie jej typowo rozumianej atrakcyjności, to jednak słychać że z Time to Die kompletnie ulotnił się upalony rockowy luz, a po miejscach gdzie gdzieniegdzie się drzewiej pojawiał przejechał gigantyczny walec niosący odczuwalny wszechpotężnie perwersyjny okultystyczny mrok. Tej płyty trzeba się bać w każdych okolicznościach, bo ona tak patrzy i robi kuku - nie tylko obawiać się jej puszczania podczas zakupu ledowych girlandów w Pepco. :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz