sobota, 17 grudnia 2022

Electric Wizard - Time to Die (2014)

 


Zastanawiam się czy moje obecne maltretowanie się (obowiązkowo dla komfortu rodziny ze słuchawkami na uszach) takimi uroczymi nazwami jak My Dying Bride lub właśnie Electric Wizard, ma coś wspólnego z "obrzydliwie głośnymi, napastliwe i fałszywie uśmiechniętymi jinglebellsami", jakie naturalnie o tej porze roku, a dokładnie już na dwa miesiące niemal przed właściwym terminem do użycia przejmują teren od supermarketów po telewizyjne reklamy i są już po dwóch tygodniach (eufemizm, eufemizm napisz!) nie do zniesienia. Czy to zdrowa reakcja organizmu, po to abym uodpornił się na "wylewające się zewsząd christmasowe piosenki" i ich potworną siłę wpijania się w mózg i lasowania beretu, przez co nawet kiedy pod prysznicem nie śpiewam, to maniakalnie powtarzam refreny tychże we śnie i podczas innych automatycznych czynności? Może tak być, a nawet podejrzewam że właśnie tak jest, iż dlatego ani chybi jak zarzucam Time to Die, czy kilka godzin wcześniej The Light at the End of The World i morda mi się uśmiecha mimo, iż szalikowcem autorów tejże pierwszej nie jestem i krążki jej odtwarzam raczej od wielkiego dzwonu (proszę bardzo, Boże Narodzenie za pasem - idealnie), niźli systematycznie. Mam tak bowiem, wciąż pomimo huśtawek nastrojów i wahań formy, czy ekstremalnie szorowania ryjem po dnie zdołowanego maksymalnie samopoczucia (rzadko, bardzo rzadko, jak się k**** cieszę!), to nadal zachowuję psychiczne zdrowie (powtarzam sobie - skutecznie to robię) i nie zaliczam się do kategorii maniaka dźwiękowych patologii, odciskających piętno na osobowości, a do takich bezdyskusyjnie zaliczam to co tworzy dotknięta nie tylko "narkotycznym" obłędem inaczej radosna załoga Jusa Oborna. Time to Kill to potwornie monotonna i masywna porcja potwornie zbasowanych kompozycji, dla "równowagi" o potwornej sile destrukcyjnego rażenia i równie potwornie odpychającej aurze, więc jakim cudem przyciąga? Brzmienie zasyfiałe, brud w każdym dźwięku wydobywanym z każdego instrumentu i wokal wystękany, a nad wszystkim pogłosy i inne takie pomysły pod prąd i przekornie zastosowane, aby odebrać "muzyce" ostatnie walory piosenkowości i pozostawić tylko hipnotyzujący trans. Nawet jeśli kilka wcześniejszych krążków Electric Wizard korzysta z podobnego pomysłu na odbieranie jej typowo rozumianej atrakcyjności, to jednak słychać że z Time to Die kompletnie ulotnił się upalony rockowy luz, a po miejscach gdzie gdzieniegdzie się drzewiej pojawiał przejechał gigantyczny walec niosący odczuwalny wszechpotężnie perwersyjny okultystyczny mrok. Tej płyty trzeba się bać w każdych okolicznościach, bo ona tak patrzy i robi kuku - nie tylko obawiać się jej puszczania podczas zakupu ledowych girlandów w Pepco. :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj