czwartek, 22 grudnia 2022

Led Zeppelin - Physical Graffiti (1975)

 


Nie napiszę że nie znoszę albumów dwupłytowych, bo to nie jest prawda, ja zamanifestuję jednak, iż albumy takowe postrzegam jako nie tak wynik nadproduktywności twórczej artysty, jak bardziej jako artysty odklejenie się od rzeczywistości i tym samym popadanie w rodzące moją antypatię samouwielbienie. Może moje radykalne przekonanie też jest oderwane od prawdy (jakby prawdy subiektywnie nie spostrzegać, to jednak jakaś tam obiektywna po trosze istnieje :)) i ja tym samym błądzę, jednako jakby dobrze longplay podwójny nie brzmiał, to z natury i siłą rzeczy skupienie się na dajmy na to dziewięćdziesięciu czy więcej czasem minutach jego trwania nie jest łatwe, a wręcz miejscami bywa wręcz czynem heroicznym. Stąd takie kolosy trzymam najczęściej na dystans, a jak już zabieram się za ich przerabianie, to startuje często z poziomu rozbierania dwóch połówek tego jednego jabłka na części, po czym wyrywania niejednokrotnie numerów najbardziej esencjonalnych, tudzież po prostu przebojowych, czasem też tych które mimo bardziej wymagającej struktury, jednako posiadają intrygujący pierwiastek, który pragnę mimo wszystko zgłębić. Tym samym kompozycje pozbawione powyższych lądują w połówce na jakiś czas odrzuconej i zdarza się że wcale do niej nie wracam, bądź rządząc i dzieląc odhaczam je tylko na jakiś trudny do sprecyzowania czas, a po nim robię wielkie oczy i dziwię się dlaczego akurat tak zawartość przefiltrowałam, że prawdziwe perełki to ja głupi odrzuciłem. Stąd wniosek wynika taki, iż nie ma w zasadzie reguły, oprócz tendencji na wstępie zasygnalizowanej, a sprowadzającej się do braku zaufania co do jakości krążków podwójnych, a co do wartości ich już realnej, to na dwoje babka wróżyła - są takie albumy które potrafią tak samo przetrwać próbę czasu, jak i po czasie jako dzieła całościowe i z pozoru ciężkostrawne, bo przesyt powodujące kolosy zasłużyć na umieszczenie w panteonie, jak i takie co wyrwawszy z nich dobre i bardzo dobre, a usunąwszy wypełniacze, też swoje miejsce pośród kanonu znajdują. Physical Graffiti zaliczam akurat do kategorii drugiej, ale zaznaczam też że moja z nim znajomość jest wciąż jeszcze relacją nie w pełni "skonsumowaną", bo oto jako znacznie spóźniony miłośnik zeppelinowej estetyki, jestem najsilniej wkręcony w cztery legendarne albumy i jak mam ochotę na pianie Planta i instrumentalne popisy jego ziomków, to sięgam wpierw do wytłuszczonych, a dopiero pod wpływem kolejnego impulsu w postaci ciekawości włączam Physical Graffiti - często właśnie wyrywając z niego to co najbardziej mnie do tej pory wkręciło, by czasu na zbędne dodatki nie mitrężyć. Stąd piętnaście utworów stanowiących jego program leci sporadycznie i to do czego nie zapałałem uczuciem nadal jeszcze na ten dar nie zasłużyło, bo naturalnie odbieram im to prawo, wycinając. :) Przyznaję że uwielbiam Custard Pie, The Rover, Houses of the Holy, Trampled Under Foot, lubię i to momentami bardzo In My Time of Dying, Night Flight, czy też wolę In the Light od straszliwie oczywistego i skrzywdzonego przez uczynienie hiciorem orientalnego doom-rockowego walca w postaci Kashmir. Szanuję rolę regulującej dramaturgię instrumentalnej miniaturki Bron-Yr-Aur, a zaraz za nią nie szanuję roli oryginalnej formalnie lecz lajtowej, a tym samym kompletnie pozbawionej pazura (niezły środek jej niestety nie ratuje), a milusio country southernowej zapchajdziury jaką Down by the Seaside. Nudzi nadal mnie niemożebnie Ten Years Gone, irytuje autocytatami The Wanton Song i wreszcie kompletnie nie potrzebuje tutaj Boogie with Stu - klasycznego rock'n'rolla z tancbudy i jego skocznego podrygiwania, wreszcie też prawie finałowej kompozycji Black Country Woman, bo finałowy ostatecznie Sick Again zaśpiewany na manierę Janis Joplin posiada swój urok. Co się rzuca w oczy, to prawidło, że ogólnie im dalej w las, to te drzewa mniej w moim odczuciu intensywnie zielone, więc i wrażenia pozbawione koloru, dlatego gdyby przyciąć, poodrzucać - ciekawiej napięcie zbudować, a dokładnie uniknąć mielizn jakie ponad 80-cio minutowa zawartość oryginalna niestety funduje i nadać Physical Graffiti kolejny numer omijający przekombinowaną piątkę, po raz pierwszy zatytułowaną inaczej niż numerem i sugerującą jasno, że jej zawartość to coś innego, przełomowego dla grupy, to... to wówczas w takim kształcie krążek wydany w 1975 roku u mnie przynajmniej kręciłby się tak samo często jak I, II, III i IV. Rzekłem i nie mam zamiaru się z moich odczuć i przekonać tłumaczyć, a jak kiedykolwiek zmienię zdanie, to sam je zmienię, bo na fundamencie doznań ta volta będzie dokonana! Absolutnie bez presji zewnętrznej, bo się uparłem - bo tak! :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj