Wpadłem po uszy w nutę The Black Angels - za sprawą przypadku, może z góry mi pisanego zrządzenia losu usłyszałem wpierw tegoroczny znakomity Wilderness Mirrors i w chwilę po tym stałem się niewolnikiem także Death Song. Z miejsca za sprawą kapitalnego riffu i równemu mu jakością nabijanemu w hipnotyzującym tonie rytmowi (w numerze otwierającym krążek), czy powodującej przepływ przez moje ciało dreszczu i produkującej tym samym ciary balladzie Half Believing. Im dalej w las tym lepiej jeszcze czułem się w gęstej mroczno-skocznej atmosferze Hunt Me Down i Medicine, wyrwanym jakby wprost z przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych (jakby inne nie były) Grab as Much (as you can), genialnym poprzez zapętlenie motywu basowego, podbijany kosmicznym klawiszem I Dreamt, jak (nie mogę nie wyróżnić) zamykającej stawkę Life Song, o duszy bliskiej tak twórczości Radiohead, jak i Davida Bowiego, czy w sumie każdym jednym detalem, każdej jednej kompozycji tworzącej całość Death Song. Albumu który wsysa słuchacza w hipnotyczny trip niczym prosty a jednak niezwykle przestrzenny obraz z okładki. I w sumie Czarne Anioły pisałyby mało odróżniające się od siebie utwory, gdyby nie posiadały i eksploatowały intuicyjnie fantastycznego zmysłu do tworzenia po prostu kapitalnych piosenek, których struktury niby są proste, przewidywalne, a w rzeczywistości na oczywistym fundamencie potrafią oni znakomicie zadbać tak o nietuzinkową interpretację wokalną, także rzucającą niby urok melodykę, ale przede wszystkim opakowują swoją kreatywną naturę w analogowe psychodeliczne brzmienie i dodają w bonusie progresywny charakter rozwijania upojnych tematów. Stwierdzam że piękna to sprawa taka archaiczna, a współczesna zarazem wirująca psychodeliczna zabawa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz