Opowiem nie za krótko historię zwięzłą o nastroju wahaniu - nastrojów huśtawce. Zrobię to na szybko, maksymalnie spontanicznie, bez rozchwiania demonizowania, tudzież rozchwiań lekceważenia i zrobię to gdyż! Gdyż to zrobię, PONIEWAŻ! Ponieważ nie znoszę gdy o długograja w oczekiwaniach zabiegam, o długograja się proszę, a epkę tylko, względnie mini album dostaję - kiedy czekam, wypatruję, dni, miesiące, wreszcie lata na palcach dwóch dłoni odliczam i może nie z nieba do piekła spadając, ale na czterech łapach lądując i radość czerpiąc z faktu, że się udało, to jednak NIEDOSYT mi towarzyszy, że jest mega a mogło być MEGA MEGA. Chino Moreno wraz z Shaunem Lopezem od początku niemal drugiej dekady XX wieku pod szyldem tajemniczym jakieś singielki rzeźbili i upychali je na króciutkich epkach, by wreszcie gdy ojciec czas wskazał rok 2014-ty wydać wszystko zbiorczo i z obowiązkowymi uzupełnianiami na niemal godzinnym longu. Radość moja była wielka i dłuuugo się nonstopem trzy krzyże kręciły, a ja odtwarzając tą perełkę systematycznie, tak samo konsekwentnie wyczekiwałem na kolejny ruch tego fantastycznego side projektu, od czasu do czasu notując u siebie i w obozie wspomnianych dwóch muzyków ożywienie. Tak to z serwisu internetowego w międzyczasie zapętlałem, wpierw The Beginning Of The End, w chwilę później Goodbye Horses i w końcu Initiation/Protection - cierpliwie i mimo wszystko radośnie licząc na longa. Okazało się jednak ku mojemu niezmiernemu zdziwieniu, że kiedy zapowiedziano wreszcie świeże wydawnictwo, to ono króciutkie tak się okazało i w dodatku powyższych nie zawierając, że jejku - posmutniałem. Permanent.Radiant w wersji zespołowej, to zaledwie sześć numerów, faktycznie fajowych, czy tak jak w przypadku występujących także w postaci muzyczno-obrazkowej Viven i Holier wręcz zjawiskowych, ale noż cholera jasna za skąpych objętościowo, bym po ośmiu latach wizualizowania zamiast właściwego longa, tylko materiałem zaledwie dwudziestokilominutowym się zadowolił. Toż to wstyd, granda banda i inne ten tego, że mi to zrobiono, więc postanawiając coś zaradzić skleiłem sobie wszystko co od czasu właściwego debiutu Crosses nagrali i jestem ja teraz w miarę już zadowolonym posiadaczem zbiorczej kolekcji dotykającej granicy czterdziestominutowej, więc nie jest tak źle jak przez chwilę się obawiałem. Co zaś tyczy się jakości owego krótkiego i owego długiego, słuchalność na 10, jakość na 10 i na 10 mój pomysł, ale żebym był tak happy, jak happy być mógłbym, to nie wiem, nie wiem. Albo wiem - taki nie jestem. I to ta oto huśtawka nastrojów, bo widzicie, ja się cieszyłem, za chwilę posmutniałem, by w sumie być w miarę zadowolonym.
P.S. Dodam jeszcze, bo co mam nie dodać rzeczy ważnej, że Permanent.Radiant względem stylistyki nie zaskakuje, mimo że niesie ze sobą też numer który z powodzeniem mógłby rozbujać plażowiczów, wciśnięty zaskakująco spójnie pośród rzecz jasna mroczne kompozycje synt'h'popowe, które absolutnie nie przygnębiają, bo moja "micha" się szeroko uśmiecha, jak jej właściciel je słyszy. :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz