Pan
Stockdale to już przypadkiem natury klinicznej zaczyna się jawić, gdyż posunięcia
jego ostatnimi czasy pełne niezdecydowania lub nawet chaosu o obłędu znamionach.
Tak to więc rozwiązuje Wolfmother, kilka dni później reaktywuje, w międzyczasie
zapowiadając solowy album, wypuszczając go na rynek by w kilka miesięcy po tym
debiucie z zaskoczenia całkowitego wydać trzeci album macierzystej formacji.
Kto za gościem trafi? Pewnie jedynie niewielu szaleńczo oddanych fanów, bo to
co światło dzienne ujrzało pod zbiorczym tytułem New Crown, w żadnym stopniu nie
jest w stanie dorównać klasie materiałom poprzednim. Ja na New Crown nie
znajduje jakiegokolwiek numeru, który mógłby stanąć w konkury z kompozycjami z
Cosmic Egg. Taka surowa ocena związana z wrażeniem, jakie przez cały album
kołacze mi się w głowie, że ten album zrobiony dla jaj lub na złość tym wszystkim,
którzy tak zajadle warczeli po porzuceniu szyldu Wolfmother. Innych wytłumaczeń
brak, gdyż w tym chaotycznym tyglu miejsce znalazły wielorakie inspiracje
rockowej tradycji potraktowane bez należnego im szacunku. Tak odbieram
niechlujne aranżacje tylko w przypływie dobrej woli surowymi określane, wokalne
popisy często nie do zniesienia, fałszem wokalnej ekspresji przesiąknięte. Nie
daje rady, uszy cierpią, zęby bolą jak sternik tego tonącego okrętu wyje
niemiłosiernie. I nie myślcie, że ja nie rozumiem archaicznego
bezpośredniego rocka! Z mojej jednak
subiektywnej oczywiście perspektywy każdy, kto w tym krążku odnajdzie
wartościowe odniesienie do chlubnej tradycji da się nabrać aroganckiej naturze beztroskiego
Australijczyka. Czyżby miał nosa Mike Patton – wtajemniczeni wiedzą co mam na
myśli. ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz