poniedziałek, 13 maja 2024

Alphaville - Forever Young (1984)

 

Strzeliłem sobie wczorajszego późnego popołudnia taki eksperymencior i przeniosłem się dwa razy (bo mi się spodobało :)) do dalekiej smarkatej przeszłości, kiedy jako dzieciak nic naturalnie przez pryzmat wiedzy i doświadczenia o dobrej nucie nie wiedziałem i na sto procent opierałem się w poszukiwaniach nutki do słuchania na trendach oraz tym oczywiście co mi w uszka wpadnie - nie przejmując się, że być może tak prędko jak wpadło to wypadnie. Fajne czasy, kompletnie nieskażone jakimikolwiek osobistymi gustami, a oparte wyłącznie, można by powiedzieć na intuicji, bądź też na mas przekonaniach które pozwalały konkretne numery spopularyzować, a inne wywalić poza ramy, odbierając im szansę na większe zaistnienie. Tak sobie teraz dumam, gdy wspomniane dwa odsłuchy nostalgiczne i zaskakująco dla mnie współcześnie też miłe odbyłem, że nie wyrosłem z tej ejtisowej elektroniki jaka dzisiaj przeżywa swoją drugą młodość i nie jest to taka typowa moda powszechna, bo granie syntezatorowe mam wrażenie zdobyło status gatunku całkiem ambitnego i w to przywrócenie mu wysokiego statusu zaangażowali się nieoczekiwanie poniekąd muzycy z nurtów raczej mało elektronicznych, a bardziej kojarzonych z ciężkim graniem gitarowym, co jest też chyba naturalne, bowiem wszyscy Ci najbardziej znani najtisowi metalowcy, to dzieciakami byli, kiedy syntezatory dominowały, więc ukształtowanie ich gustów nierzadko nie wiązało się z odkrywaniem wpierw albumów protoplastów mocnego riffu, lecz właśnie ekip estetycznie powiązanych z całą szeroką sceną zimno-falową, jaka rzecz jasna wpłynęła (i tu uderzam do Alphaville) na powstanie syntezatorowego popu, jaki z kolei był zdecydowanie dla niedorostków z lat osiemdziesiątych łatwiej przyswajalny, niż wszystkie te grupy skupiające się przykładowo wokół Joy Division czy innych. Niemały na to wpływ miał też fakt, iż przy ikonicznym tytułowym kawałku z Forever Young można było na szkolnej dyskotece do sympatii się przykleić, co trudniej byłoby zrobić w rytmie post-punkowej nowej fali - zresztą do której około 10-latkowie musieliby dorosnąć, ale chyba często nie zdążali, bo mody się zmieniały i jak po swoim przykładzie widzę, przeskakiwałem z syntezatorów na brzmienia wtedy dla mnie nowe gotyckie i później gotycko metalowe, co z kolei teraz ze współczesnej perspektywy wiem (bo wiedza, bo doświadczenie, bo wreszcie ukształtowane gusta), zaiste miały przecież bardzo blisko do cold/dark/new wave'u, niż do akcji typowo metaluchowych. Innymi słowy im jestem starszy tym bardziej rzecz jasna te gatunkowe powiązania i zależności w spójny system mi się układają, a na koniec jeszcze dodam, że nigdy fanem kultowych depeszów nie byłem i się tego nie wstydzę, bo urodziłem się właśnie za późno, a również nie wstyd mi, że ogromny jak się okazuje we mnie sentyment do Alphaville nadal żyje i twierdzę, że absolutnie nawet dzisiaj Forever Young jako album ma się czym pochwalić, bowiem to znakomicie napisana muzyka. Może i przede wszystkim cholernie przebojowa, bo melodyjna jak tra la la la, ale też jeśli ktoś chciałby się pokłócić, iż nie jest równocześnie aranżacyjnie i harmonicznie całkiem ambitna, to jestem gotów pójść z tym kimś na kopie argumentów i kontrargumentacji! Tylko proszę mi tu nie podnosić kwestii, iż taki Lies, to Papa Dance mogliby zagrać i stałby się on z miejsca ich przebojem na miarę Maxi Singla - bo to chwyt poniżej pasa. :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj