poniedziałek, 20 maja 2024

Eileen (2023) - William Oldroyd

 

Poprzedni film Williama Oldroyda, to był niebezpieczny, bo podstępny klasyczny kostiumowy dramat i jak pamiętam otwarcie szeroko wrót do kariery dla bardzo obiecującej, a w roli tytułowej w nim znakomitej Folrence Pough. Eileen też rolą, a dokładnie mocnymi rolami kobiecymi stoi, jest jednak (jak się tylko przez godzinę wydawało) opowieścią mniej mroczną, mniej śmiertelnie poważną i też chyba bardziej ironiczną, mimo że całościowo to dramat psychologiczny z kobiecym wątkiem romansowym, ewoluujący już zupełnie bezkompromisowo w coś kryminalnego z thrillera nutą. Tak kombinuję, iż nie mógł się Oldroyd reżyser zdecydować (albo scenarzysta adaptujący powieść niejakiej Ottessy Moshfegh), jak i wraz z operatorem reżyser postawić na wyraziste lub wyblakłe barwy, więc mieszają się w Eileen tak gatunki filmowe, jak i optycznie jest raz niewyraźnie, a innym razem wręcz przerażająco dobitnie (patrz przede wszystkim finał, stanowiący 1/3 całości). Pulsował ten film od startu czas cały - prowokował zastanawianie się czy coś więcej, czy tylko tyle ile przez znaczącą część projekcji dostrzegałem, przeistoczy się w posiadającą jakąś ukrytą puentę finalizację. Potrafił zdobyć mimo narracji bez erupcji emocji uwagę, bo też posiada ciekawy kręgosłup odbudowany klimatycznie dobrą muzyką, jak i wyraziste, kapitalnie uchwycone aktorsko kobiece postaci, pomiędzy którymi chemia stylowo uwodzi. Najważniejsze jednako z punktu widzenia wspomnianej na wstępie debiutanckiej Oldroyda Lady M., reżyser ponownie skutecznie oszukuje manipulując i wciągając przez godzinę w intrygę, po czym przez kolejne czterdzieści minut wieńczy to do czego metodycznie dążył, a co jest dla mnie jako widza (niby ni z gruchy, ni z pietruchy) zaskoczeniem, nawet jeśli czułem kiedy Oldroyd swoisty podkład pod zasadniczą cześć uskuteczniał, że coś jebnie i faktycznie jebło z pozoru znienacka, a paradoksalnie przewidywalnie, bo jak się widziało Lady M., to podejrzenie musiało siedzieć w człowieku obowiązkowo. Myślę że sporo zdradziłem, mimo iż nie spojlerowałem, biorąc pod rozwagę fakt dlaczego miałbym odbierać komuś szanse na doświadczenie ekranowej przemiany bohaterki z zahukanej szarej myszki w…. - no właśnie.

P.S. Jak sugeruje stylizacja czcionki napisów końcowych przepływających przez ekran, miała mieć Eileen myślę posmak hitchcockowskiego kina i przyznaje że wyszło przyzwoicie (w momentach wybornie), biorąc pod uwagę przede wszystkim aktorstwo i wizualną stronę produkcji, ale mimo wszystko odczułem po seansie mały zawód, bowiem o Lady M. pamiętam do dzisiaj, a o Eileen podejrzewam, iż zapomnę szybko. Dobre, ale daleko do znakomite! Problem być może tkwił w podstawie do adaptacji, albo o dziwo sam Oldroyd niesprawnie, bowiem nieprzekonująco przeszedł od zawiązania akcji, co w tym przypadku oznaczało wgląd w psychikę postaci, do makabrycznego uwolnienia tego, co owe doświadczone traumami psychiki skrywały. Być może.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj