wtorek, 21 maja 2024

Challengers (2024) - Luca Guadagnino

 

Ostatnie dwa filmy o tenisie jakie pamiętam (Borg McEnroe i King Richard) były mega, z naciskiem na ten pierwszy który był (he he) bardziej mega niż ten drugi. Ostatnie dwa filmy o tenisie jakie widziałem, to tym samym chyba jedyne (he he) dwa filmy o tenisie jakie miałem okazję oglądać, choć majaczy mi w głowie jeszcze coś współczesnego tenisowego z mocno zmienioną Emmą Stone, ale raczej jakości tylko poprawnej. Ostatnie filmy natomiast Luki Guadagnino, to zawsze rzeczy wyjątkowe i nawet jeśli nie wszystkie tematycznie mnie porwały to zamykający do tej pory jego filmografię Bones and All był kilerem na poziomie tych najbardziej na lata w mej świadomości się osadzających, więc w Challengers naturalnie pokładałem gigantyczne oczekiwania i się nie zawiodłem. Nie jest to obraz stricte o tenisie, tak jak te powyżej wymienione też w zasadzie nie były, bo ważniejszy w nich sukces i w głowie zawodnika też rywalizacja, jaka do niego prowadzi. Challengers poniekąd również wyłuszcza tą kwestie, ale tutaj do gry oprócz piłki, charakteru i pieniędzy wchodzi też namiętność i walka ale o dominację w relacji oraz ambicja tak w sporcie jak i w miłości. Nie streszczę o co dokładnie się rozchodzi, bowiem po co odbierać arcy przyjemność z odkrywania zasadniczej kwestii i kolejnych scenariusza wątków, ale dam do zrozumienia że w swojej kategorii to film zaskakująco nowy, bardzo wizualnie nowoczesny, a wręcz brawurowy, choć miłość i na gorące zmysły brak odporności, to częsty w kinie motyw przewodni. Tu jednak podniesiony do najwyższego poziomu dynamiki akcji, intensywności uniesień, a przez wzgląd na połączenie go ze sportem, też bardzo intrygujący level powiązania namiętności sportowej z namiętnością uczuciowości. Trafił do mnie ten przekaz, to niejako metaforyczne sprowadzenie do jednego mianownika miłości i tenisa, czy bardziej może ogólnie kariery w sporcie, tudzież miłość w sensie uwodzenia, korzystania z własnych erotycznych walorów. Klei się przekaz i klei się też obraz warsztatowo, bo aktorsko jest wyśmienicie oraz kształtnie z pulsem, bo co raz operator z montażystą trafiają w punkt odważnie wizualnie i doskonale współgrają z lekko mechaniczną syntezatorowa nutą (Trent Rezonor, Atticus Ross), dzięki temu ja byłem mocno przez 130 minut wkręcony, tak w sceny bardzo przekonującej (dużo kombinacji przy montażu i kadrowaniu) technicznie gry jak i w tą warstwę manipulacji psychologicznej wykorzystującej zmysłów koncentrację. Poza tym konstrukcja też mnie uwiodła, bowiem pomysł na chronologiczny bałagan wraz z finałem od początku fragmentami dawkowanym, wielce się zbudowaniu fantastycznie oddziałującego napięcia przysłużył. Skoro nie pojawiło się tu do tej pory ani jedno słowo krytyki, gdy też nie uważam aby był to najdoskonalszy film Guadagnino, to muszę ważną rysę zauważyć, iż ta ostatnia mangę przypominająca scena w wydłużanym aż irytująco meczu finałowym, to daj Luca spokój – po co aż tak? :)

P.S. Od miłości do nienawiści bywa że jest tylko krok, ale z powrotem drogi raczej brak. Chyba że miłość myli się (he he) z pożądaniem!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj