Aki Kaurismäki to jest reżyserska szycha o której taki ja mało zorientowany pierwszy raz słyszę. Nie jest oczywiście reżyserem dzieł epokowo mainstreamowych, ale ambitnej sztuki z własnym sznytem to też możliwe, że mi umknął. :) Stąd Opadające liście na ekranie, to dla mnie pierwsza okazja aby z kinem uznanego Fina się zetknąć i szanuję, że to w jego wykonaniu oryginalne głębokiej treści przekazanie, ale jest też ono lekko irytująco groteskowe, czyli wciskam je w kategorię doceniam, jednak fanem póki co nie jestem. Także dlatego, że zupełnie czego innego po zapoznaniu z trailerem się spodziewałem, a tu wygłaszają teksty jakby recytowali na szkolnym apelu, bądź może taka maniera kojarzyć się z mocno archaicznym już kinem, ale emocji w tym nie ma wprost w ogóle i słyszę w sumie głosy, ale kamienne twarze jedynie widzę. Wiem iż sporo dobra do analizy, wynikającego z bystrych spostrzeżeń Kaurismäkiego, tylko że (upieram się), taka czarna tragi(ha ha)komedia z absurdalnym poczuciem humoru, opowiadająca melancholijnie o romansie absolutnie nie reprezentacyjnym, w konwencji oszczędnej finansowo i przez to surowej (jak to ktoś napisał „Opadające liście mają taką uroczą etiudową formę”), mnie nie porwała i najbardziej przyznaję się zapamiętam z seansu syntezatorową piosenkę z baru. Serio!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz