Zacznę trywialnie – Anatomia upadku to trzęsienie ziemi na początku i dalej napięcie, tfu... ciekawość tylko rośnie. Pewnie banalnie napiszę też w środku i tak samo myślę zakończę, ale to inna bajka, akurat przez pryzmat charakteru moich archiwizacji oczywista. Doskonalą robotę wykonuje sama filmu Justine Triet konstrukcja, czyli z pozoru klasyczna droga dedukcji, choć dowody i poszlaki nie składają się w rytmie przemijającego czasu w spójną całość (nie są też właściwie czy przede wszystkim materiałem dla kryminalnej zagadki) i nie dają tak typowo jasnej odpowiedzi, bo w sumie nie szukamy winnej osoby z grona związanych z sytuacją postaci, tylko w sumie od początku WIEMY (my decydujemy w co wierzyć), choć wątpliwości w nas są rozbudzane. Zrobiła to czy nie zrobiła? Oto właściwe, choć niekoniecznie główne pytanie, ale też scenariusz nie opiera się w założeniu i z szczwaną premedytacją na odkrywaniu prawdy, a skupia się na szerszej aspektu chorego (może po prostu skomplikowanego - bo to złożona jak zawsze materia) związku wiwisekcji, jak i zdaje na kulisach przygotowywania oskarżonej do stawienia czoła pytaniom postawionym na sali sądowej i wraz z adwokatem udowadniania założonej obronnej strategii. Dlatego szczególnie ważne są te wszystkie detale zauważalne w zachowaniach i stąd też rola Sandry Hüller została na festiwalach doceniona, bowiem wydaje się w wyrazisty sposób pozostawia ona istotne ślady, tak za pomocą gestu, mimiki czy w sposobie wyrażania treści, jak i roli samych poddawanych ocenie treści. Wszystko tu tak po prawdzie ma kolosalne znaczenie i widz musi być ustawicznie uważny, by nie zgubić czegoś tym bardziej nader kluczowego, a co myślę można przeoczyć, gdyż narracja jest kompletnie pozbawiona natężeń, a opiera się na równym rytmie pojawiających się inscenizowanych scen, jedynie przeplatanych wyrazistymi muzycznymi akcentami, które wywołują tak uczucie grozy jak i udanie poniekąd próbują zwiększać napięcie, którego jednak jak na thriller/kryminał sądowniczy (bowiem w rzeczy samej quasi teatralny, minimalistyczny i chłodny dramat o kondycji małżeństwa) nie ma spodziewanej obfitości. Za to konteksty i manipulacyjne wątki są bardzo obfite i sięgają szeroko, bardzo zamaszyście, więc na przygotowaniach do procesu się temat nie kończy, bo on zamiast cokolwiek wyjaśnić, jeszcze silniej sprawę gmatwa. Przecież to mimo iż technicznie ascetyczny, to obraz mocno czasowo rozbudowany, osiągający czas trwania 150 minut, a to co na sali sądowej, to żadne statyczne filmowanie zeznań - to przeplatany kapitalnymi retrospekcjami, fascynujący materiał dotyczący małżeńskiej relacji do zaangażowanego analizowania. Nie dziwi iż zdobył uznanie jury ubiegłorocznego Festiwalu w Cannes oraz namieszał podczas oscarowej gali.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz