piątek, 10 maja 2024

Meet Joe Black / Joe Black (1998) - Martin Brest

 

Martin Brest to taka postać w hollywoodzkiej branży, która zabłysnęła mega hiciorem o gliniarzu przyjeżdżającym do Beverly Hills i po tym złote jajka znoszącym prima sort komediowym sensacyjniaku zrobił jeszcze jeden podobny film rozrywkowy, a potem zabrał się za coś bardziej ambitnego, choć też kasowego, wpierw kręcąc Zapach kobiety, następnie u schyłku lat dziewięćdziesiątych (o zgrozo) właśnie Joe Blacka. Obraz dla części widzów (jak to możliwe, jak to możliwe?!) wręcz kultowy, który jednak nie zjednał sobie (pisząc oględnie) opinii jednogłośnie bardzo dobrej, a nawet dobrej czy w ogóle ocierającej się o komplementy, a raczej (dobra, piszę wprost) nudnego zakalca w świecie poważnej filmowej krytyki. Na pewno był jednak filmem oryginalnym tematycznie i poruszającym ckliwe struny, choć produkcyjnie (niemożliwe przy okazji aby te statyczne, jakby w ciężkiej oprawie zdjęcia sygnował swoim nazwiskiem Emmanuele Lubezki), gdyż raczej wyglądał właśnie żałośnie nijako, bo schematycznie i nazbyt sterylnie. Ja się z nim mierzyłem w czasie gdy był popularny i zmierzyłem bardzo połowicznie, bo w kilku przypadkowych podejściach, a i tak nie udało mi się do końca 180 minutowej projekcji dotrwać. Teraz w końcu dałem radę (im człowiek starszy, to jednak głupszy!) i nie była to zasługa pięknych buziek romansującej parki, bo one takie śliczniutkie były zawsze, a utrzymałem się przy ekranie, bo była najzwyczajniej musowa konieczność zarwania nocy i żadnego innego pomysłu zastępczego. Straszne przyznaję, półświadome, półprzespane doświadczenie, a obraz/melodramat poniekąd dla miłośników wzdychania idealny - z pewnością dla mnie trzymającego się od tejże stylistyki raczej na odległość zapamiętywalny przez charakterystycznie przyspawaną do żenującej formuły scenę, kiedy tak się obracają na zmianę i żadne się odezwać nie decyduje, a później jego na tym przejściu, łup jedno, łup drugie auto - wykorzystując efekty specjalne, które dzisiaj wyglądają lekko groteskowo. Romans też zabawny, bo Pitt jest taki żałosny w pozie jaką rola i wizja reżysera wymogła, że mógłby zagrać u Spielberga w A.I. zamiast Juda Lawa cyborga - oczywiście żartuje, bo Law zrobił to wybornie, gdyż nie udawało lekko upośledzonego, wymuskanego modela. Jednak uzyskany efekt nie do przyjęcia, to nie tylko rola Pitta, ale przede wszystkim nadęta, higieniczna do przesady formuła, przez co strasznie się dłużył, potwornie kojarzył się z hallmarkową tandetą i chyba Hopkins z Pittem musieli się jednak wstydzić, że się pozwolili zaangażować i zaufali “krytycznemu” spojrzeniu Bresta na uzyskany efekt aktorski. Spłakałem się ze śmiechu, zamiast wzruszyć i to ostatnie odważne, bowiem bazujące na najszczerszej szczerości stwierdzenie opisuje najcelniej dlaczego jednak udało mi się skutecznie zarwać wspomniana nockę. :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj