Trzeci długograj (przyjmując iż Don't Smile at Me pozostaje uznawana za mini album), to jak się w branży przyjęło zawsze rodzaj testu, na ile artysta jest pro-rozwojowy i na ile potrafi utrzymać co raz wysoki poziom jakościowy, a nie oszukujmy się, od takiego objawienia w muzyce popularnej jakim została uznana Billie wraz z pozostającym nadal w cieniu jej osoby bratem, oczekuje się bardzo dużo - tym bardziej, że dwa poprzedzające longi były najzwyczajniej świetne i ustawiły poprzeczkę chyba jednak niebotycznie wysoko. Jak mi się obiło o oczy, bowiem nietrudno nie trafić na reakcje, nawet jeśli się ich unika póki samemu opinii nie zbuduje, to trójeczka została przyjęta tak samo ciepło (jakby mogło być inaczej, kiedy posłucha się takiego uroczego Birds of a Feather, który przepięknie odnalazłby się w ejtisowym świecie sprzed nie-mo-żli-we już ponad grubo trzech, a do środkowego okresu jak nic czterech dekad) i będzie się on daję słowo podobał i będzie dla niego też HMHaS kupowany przez tak podstarzałych i mega sentymentalnych radiowo-telewizyjnego popu miłośników, jak i współczesnych, znacznie młodszych również fanów uniwersalnych subtelnych popowych brzmień. To akurat przykład kawałka który wraz z kolejnym (Wildflower czy singlowym, nieco żywszym Lunch) jest przede wszystkim znakomicie wpadającym w ucho i raczej pozbawionym większych aranżerskich ambicji przebojem, którego nie lubić od startu byłoby dziwne, a że pewnie się znudzi to nic - będą w zmian kolejne. :) Jednako podobne eksploatowane brzmienia wywołują też głosy, że Billie i braciszek na trójeczce niczym nie zaskoczyli i nagrali album bardzo bezpieczny - taki co ma się po prostu mimo niekoniecznie intensywnej promocji świetnie sprzedać, ale i nie przynieść wstydu, bo w znakomitej części reakcji, utrzymać je na wysokim poziomie zadowolenia słuchaczy. Problem polega jednak na tym, że duet oprócz masowego słuchacza z raczej pospolitym gustem uderzał do tej pory w kierunku publiczności znacząco bardziej wymagającej, a na pewno takiej jaka w szeroko rozumianych brzmieniach elektronicznych nie poszukuje wyłącznie pięknych harmonii, ale wypatruje i z ekscytacją wychwytuje nowe, czasem mało teoretycznie przyjazne pomysły oraz akcenty jakie pozwalają muzyce pop nadal się rozwijać, odkrywając względnie nowe terytoria. W tym segmencie na stówę Hit Me Hard and Soft nie zostanie jako całość uznany za rewolucyjny, a jedynie z jego programu "fan kręcący nosem" będzie mógł powycinać taki Chihiro (electro-popowe, nakręcane napięciem arcydziełko), Diner (taki charakterystycznie pulsujący, dzięki czemu idealnie odnalazłby się w towarzystwie na When We All Fall Asleep, Where Do We Go?), jak też przyciągające uwagę, bowiem kombinowane, znaczy niejednorodne w formie (mogą zaskoczyć) Bittersuite czy L'Amour De Ma Vie, wreszcie przepiękne, ale i niebanalne Blue, bo intrygująco kołyszące (mnie ukołysało i jak tak kołysało, to kiedy się skończyło, to było mi mało) - bardzo przypominające twórczość Lany Del Rey. Tym samym rzeknę na finał, że w kategorii "pop dla wszystkich" jest to materiał który trafi z dużym sukcesem do wielu, w kategorii "electro-pop dla wybrednych" nie rzuci owych na kolana, ale fragmenty będą zapętlać z miną wow, a wreszcie obok dotychczasowej dyskografii rodzeństwa, nie wypadnie blado, ani nie zatrzęsie półką na której dyskografia spoczywa. Dla mnie HMHaS jest dojrzały, a zatem wart uwagi i ja mu ostatnio sporo uwagi poświęcam, a Chihiro to nawet zapętlam!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz