niedziela, 15 stycznia 2023

A.A. Williams - As the Moon Rests (2022)

 

Zacznę zaczepnie i napiszę, że niszowa A.A. Williams to paradoksalnie gorące ostatnio zjawisko, szczególnie dla wszystkich muzycznych zawiasów, którzy na pytanie czego słuchasz, nie odpowiadają - a w zasadzie to słucham wszystkiego. Tak zakładam Ci od których różnią się osoby zainteresowane Brytyjką mówią, a doświadczenie mi świadkiem, że mówiąc to, dają do zrozumienia że muzyka w ich życiu towarzysząc ważniejszym czynnościom przede wszystkim w tle leci, a ich gusta są tak silnie działaniem mainstreamu wypaczone, że łykają wszystko bez popity i sami sobie odszukać muzycznych bodźców nie potrafią, więc naturalnie liczą na ofertą przesianą i pod nos podsuniętą. Pytanie się nasuwa, na cholerę takim agresywnym wstępniakiem szczuje, kiedy właściwie piszę o nucie dalekiej od awangardy totalnej, nucie kameralnej i intymnej - mimo że mrocznej, to do słuchacza sympatycznie nastawionej. Piszę tak, albowiem odsiałem i mam teraz dobrą muzyczną propozycję, więc liczę na wzbudzenie zainteresowania, a konfrontacyjny ton podobno nadaje się do tego idealnie. :) Do rzeczy zatem, skoro sprowokowałem uwagę! Introwertyczna Panna Alex, zamieszkująca ponoć w kosmopolitycznym Londynie, wydala swój drugi album, a ja pragnę tym ważnym faktem kogokolwiek złaknionego dobrej nuty zaintrygować. Nagrała go w minionym 2022 roku i jak doczytałem, powstał on w wyniku podroży w głąb siebie, zadając między innymi pytania - jak żyć ze sobą w zgodzie. Opisując niejako stany na które oddziaływały toksyczne relacje i ich obciążające psychikę konsekwencje. Dokonując tegoż korzystając z czasu doświadczenia okresu pandemii i postpandemicznych zmagań niby ze starą, a jednak już nową rzeczywistością. Akurat jej sztuka idealnie koresponduje z mało optymistycznymi realiami początku trzeciej dekady XX wieku, stając w opozycji do konsumpcyjnego zafiksowania na dobrach materialnych (stawiając na ducha zamiast ciała), a jej muzycznym inspiracjom orbitującym wokół szeroko pojmowanego gotyku z zimno-falowym sercem, tak samo blisko do wciśniętego w ramy rockowe folku z potężnymi ścianami wioseł podpiętych do tłusto brzmiących pieców. Zasadniczo to jednak muzyka dość mocno egzaltowana syntezatorowymi plamami, nawiązująca udanie dialog z ejtisowymj „depresjami”. Ale też niedaleko jej do post-rockowego marudzenia - tutaj akurat w formule zaskakująco przyjaznej radiu, gdyż jej oblicze łatwe do zanucenia. Przyznaje jakkolwiek, iż nie od pierwszego kontaktu poczułem chemię do As the Moon Rests, ale pomimo jej startowego deficytu podświadomie ładowałem drugi materiał wokalistki do odtwarzacza i ochoczo wciskałem graj! Wówczas to zostałem już w pełni świadomie nagrodzony za wytrwałość i niby bardzo podobne do siebie numery odsłoniły własne, całkiem wyróżniające oblicza, a refreny z miejsca nabrały atrakcyjności i chwytliwości decydującej o zahipnotyzowaniu autora. As the Moon Rests to nie bagatela 62 minuty i gdyby kompozycje zlewały się w jedną wspólną masę, to brodząc i grzęznąć w tej mieliźnie, niechybnie poczułbym się zmęczony i zniechęcony. One oczywiście jako album są monolitem, ale jak pięknie płyną w nich melodie, ile emocji w nich się kryje, kiedy są leniwie intonowane, a prosty zabieg ciszej-glośniej, lżej-ciężej sprawdza się znakomicie. One falują nie zamulając, a instrumentalne role rozpisane, zamieniają w trakcie proste akordy na niemal podniosłe symfonie, wypełniając szczelnie słuchawki czy odsłuchowe pomieszczenie. Nie dają jednak rady w pełni uciec przed syndromem zmęczenia konwencją i jej cechami, które wpierw przyciągają, za dłuższą chwilę hipnotyzują, aż wreszcie zawieszają, nieco szczerze pisząc nużąc. Można z tym jednak żyć i dodam iż żyć z satysfakcją. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj