piątek, 27 stycznia 2023

Arctic Monkeys - Suck It And See (2011)

 

Sam przed sobą przyznaję, iż po wydaniu fantastycznego AM żyłem w mylnym (bo laika) przeświadczeniu, że jego formuła stylistyczna nie wzięła się z konsekwentnego zespołu rozwoju, lecz została akurat wówczas zaczerpnięta ad hoc z fascynacji przede wszystkim starym amerykańskim rock'n'rollem. Stąd długi czas pokutowało we mnie przekonanie, iż nie ma sensu lustrować dokładnie jakie wcześniej albumy Arctic Monkeys nagrywało, tym bardziej że utwierdzony zostałem pobieżnym przekonaniem z pierwszymi nagraniami w roli głównej o braku konieczności sprawdzania - bo te fragmenty kawałków odsłuchane kompletnego wówczas neofitę w świecie muzyki młodych Brytyjczyków raczej nie przekonywały do baczniejszego się przyjrzenia. Czas jednak wszystko zmienia i nie tylko potrafi przemienić jelonka w jelenia, ale też stare przyzwyczajenia mocno dojrzałego człowieka zweryfikować doświadczeniem przełamania samemu sobie świadomie stawianych niepotrzebnie ograniczeń. Tak też z akurat Suck It And See było, że zanim całość albumu w zaciszu domowym kilkukrotnie się człowiekowi odtworzyć zdarzyć miało, to ziemia słońce okrążyć była zmuszona kilka razy. Nie mam mimo wszystko do krążka z 2011 roku takiego bezgranicznie oddanego stosunku jak do AM czy Tranquility Base Hotel & Casino, lecz doceniam i słucham z przyjemnością teraz oraz dostrzegam, że aby "małpy" tak zjawiskowy album w 2013 roku nagrały, to musiały swoją drogę przemian przejść obowiązkowo i nie tylko doznać olśnienia fascynacją amerykańszczyzną. Najważniejsze natomiast, iż dotarło do mnie to co umknęło, że Josh Homme to już paluchy swe maczał w nucie Arctic Monkeys wcześniej niż sobie mogłem zdawać sprawę i nawet wyobrazić. Dla starych fanów nie jest to wiedza tajemna, że już Humbug to było więcej dzięki niemu pustyni niż standardowo rozumianego brytyjskiego indie rocka, a na SIAS to już kalifornijskie słońce świeci na maxa, a nuta dzięki temu daje wrażenie odtwarzanej z takich małych singlowych winyli w gablocie Cadillackiem zwanej. Odrobina jankeskiej psychodeli sprawnie ożeniona z radio friendly popowymi zajawkami - z lekka brudne, czy szorstkie riffy, bujające i prowokujące do przestępowania z nóżki na nóżkę tempa i ładne solówki (czasem na fuzzie), a wszystko z udziałem aksamitnej barwy i marzycielskiej maniery w głosie Alexa Turnera na doskonałym basowym szkielecie, wprost chyba z mokrych snów fana big bandów, powleczonych dodatkowo dla atrakcyjności i zwiewnie leniwej choć łobuzerskiej romantyczności kołyszącym pitu pitu. Tak sobie obraz tego bardzo fajnego krążka definiując tłumaczę, kiedy go słucham i wizualizuje, co dzięki niemu w serduszku czuję. :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj