Współczesne fiksum dyrdum społeczne na ekranie, czyli renomowane restauracje i szefowie kuchni o megalomańskim mniemaniu, których wielbią pragnący ogrzać się w świetle „soszialowej” popularności. Dyscyplina wojskowa u szefa półboga i przyrządzanie potraw - bardzo dalekie od pospolitego gotowania posiłków. Takie czary mary kulinarne to doprawdy sztuka, a jej elitaryzm wiąże się z możliwościami i jakością, jakie daje finansowe zaplecze, wyobraźnia i potrzeba nieograniczona tylko do fizjologicznego zaspokajania głodu. Bo tu tkwi różnica pomiędzy karmieniem-konsumpcją, a kosztowaniem-degustowaniem. To wiem odkąd kulinarne programy z impetem wdarły się w przestrzeń codzienną także szarego człowieka, za pośrednictwem telewizji i internetu, przynosząc takiemu jak ja pospolitemu zjadaczowi chleba świadomość, że gdyby żył życiem na szczycie, to jego kubki smakowe unosiły by go na puszystej chmurce do doznaniowego nieba. :) Bo smak to zmysł, a zmysł to emocje, a zaś emocje to najlepsze co mamy, a z czego często nie korzystamy, ograniczając się do zaspokajania podstawowych potrzeb EKSPERJENCJAMI sprawdzonymi i bezpiecznymi, przez co pozbawionymi uniesień. Gruba rozkmina na okoliczności podania przystawki przygotowana! Prawda że niezgorsza? ;) Do clou programu jednak przechodząc, The Menu obejrzałem i jestem po seansie w zasadzie rad, że mój zmysł co najmniej wzroku został dobrym aktorstwem połechtany, bo zmysłu smaku ani tym bardziej zapachu wciąż kino nie potrafi zaspokoić i tego też merytorycznie naciąganymi mądrościami nie uczynił człowiek reżyser (jak doczytałem serialowy Pan Ktoś). Tyle że The Menu, to nie nade wszystko o kuchni jest filmowa nawijka! Kuchnia to tylko narzędzie, może pretekst, żeby zrobić „spektakl” i pobawić się z widzem w kino bardzo współczesne - skalibrowane na „szoł” widowiskowy, z jakimś tam dodatkowo dnem głębszym. Zadowolić tych których zadowolić można raczej paradoksalnie wyrafinowaniem pospolitym, niżby tych którzy od kina wymagają delektowania i tymże delektowaniem rozkoszowania. The Menu nasyci może ich wzrok, ale nie nasyci ich koneserskiego brzuszka. Doświadczenie to bowiem sensualne, lecz z pogranicza magii niewyszukanej i opłacanej poprzez zainteresowanych w cudzysłowie lokowaniem produktu - jakby autorzy trendu na dodawanie "kucharzeniu" estymy pragnęli jeszcze szerzej modę puścić w obieg. Filozofowania i przy okazji nadymania się opowiadając bzdety o procesach z trudnymi do zapamiętania nazwami, jakich jest tu tyle ile bąbelków w najdroższym szampanie - pretensjonalnego imponowania nazwami dobrze brzmiącymi tylko wówczas, gdy nie zna się języka w jakich są określane. To film taki jak jego koncepcja niby wydumana, a w rzeczywistości, stosując tu prowokacyjnie porównanie gastronomiczne - z dobrym filmem jest tak jak ze świetną knajpą, gdzie podaje się po prostu znakomicie doprawione żarcie, a do knajpy tejże, jakkolwiek nie była droga przychodzi się aby zaspokoić głód, którego nasycenia nie wynagrodzi podawane w mikroskopijnych porcjach mega fikuśne coś tam coś tam.
P.S. W dwóch zdaniach co by jaśniej. Slasher będący w zasadzie mało subtelną satyrą społeczną, pobudowaną na stereotypach. Nie nudzi, nie ekscytuje - obojętnym też kompletnie nie pozostawia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz