Wheels of Fire, czyli płyta legenda - dla wtajemniczonych rzecz niemal święta. Napisze słów kilka o niej i zrobię to w inny sposób niźli zrobiłem to o Disreali Gears, bo już nie będę truł jedną (w porywach do trzech) linijką tekstu, jak długo i jak kręte ścieżki do wciąż jednak umiarkowanej fascynacji Cream mnie prowadziły. :) Napiszę wprost korzystając jednak z kontekstu jakim inną legendę, tym razem zza Oceanu w postaci The Doors uczynię. To niby podobne okoliczności czasowe i poziom artystycznej biegłości niebywały oraz prawie fenomen rozpoznawalności tudzież popularności (bez względu na znacznie krótszy żywot głównego bohatera tejże refleksji) podobny, lecz nawet jeśli obydwa bandy na bluesowym szkielecie swoje numery tworzyły, to jest oczywiste jaka różnica dzieli brytyjskiego i kalifornijskiego blues-rocka i tak jak wciąż w całości do większości albumów ekipy którą wizualnie firmował tragicznie kończący swe krótkie aczkolwiek cholernie burzliwe życie Jim Morrison nie potrafię się przekonać, tak bardziej zadziorny i mniej "narkotyczny" styl Cream rozpoznaję jako dla mnie w stu procentach przyjazny, choć jak nadmieniłem w praktyce nadal bez szału uzależniający. Wciąż zatem nie czuję się w najmniejszym stopniu ekspertem w/s w tym miejscu materiału analizowanego, więc moje spostrzeżenia należy traktować z dystansem, zrazu także jako pewnie tak oczywiste że wstyd, ale tak jak The Doors to instrumentalnie klawisz Manzarka, tak bez względu na fakt kto WIELKI na dwóch wiosłach tutaj zasuwał i jak bardzo Eric Clapton z tej dwójki nazwiska na dekady sobie nie wypromował, to sercem Cream zawsze pozostanie bezkompromisowy, niedawno niestety zmarły Ginger Baker i jego sposób nabijania nerwowego rytmu, który dynamikę gry wówczas doprowadził do poziomu wirtuozerskiego. Trzy silne osobowości w trudnych relacjach krótko ze sobą na tyle sprawnie artystycznie współpracowały, że to co pozostawiły stało się kanonem, jaki fenomenalnie skonstruowany został ze wspomnianego korzennego gitarowego bluesa, brzmienia zgrzytliwego, mocno przesterowanego w którym dominowała rock'n'rollowa moc oraz silnie wyeksponowanej ciekawie chwytliwej melodyki. Wszystko to osadzone na geniuszu Bakera, który zdaje się swoim stylem tkwił bardziej w jazzie niż bluesie, czy z dzisiejszej perspektywy kreował perkusyjne brzmienie rodzącego się hard rocka. Tu jest "pies pogrzebany", jednako nie jako źródło jakiegoś problemu tylko kwestia decydująca, bo nie ma mowy by efektowny puls gry Bakera uznawać za (he he he) "piątek koło u wozu" tego (he he) gwiazdorskiego ansamblu. Bez jazzującego pałkera nie byłoby tego ognia i po prostu urozmaicenia, a chwytliwa gra wioseł osadzona na bardziej standardowym rozumieniu rockowej rytmiki szybko mogłaby stać się nazbyt ofensywna i przez to nieznośnie milutka dla uszka. Żeby jednak nie odbierać znaczenia wpływowi wywieranemu przez Claptona i Bruce'a mam argument w zanadrzu taki, że bez ich umiejętności kompozytorskich i najzwyczajniej we trójkę sprawnemu pomimo wszystko pisaniu zgrabnych numerów mogących z łatwością ewoluować w rozimprowizowane suity, nie byłoby finalnego efektu jaki z łatwością przetrwał próbę czasu i mimo że minęło grubo ponad pół wieku odkąd taki Wheels of Fire powstał, to (he he) "niech mnie kule biją", że nie brzmi on wciąż świeżo, a kończąc w tym miejscu swój wywód dodam przekornie, że nawijając tutaj o stylistycznych odlotach "doorsów" i trudnościach w ich zaakceptowaniu, to sam pytam siebie dlaczego taki pierwszy z brzegu dziwaczny Rat and Warthdog mi na przykład wchodzi, a odjazdy z Ameryki nie bardzo. Obym miał jeszcze czas to zrozumieć. :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz