Rozczarowałem się tą produkcją
finalnie, gdyż obraz zapowiadany hucznie jako poruszający dramat okazał się
tylko zgrabnie skonstruowaną hollywoodzką superprodukcją z nazwiskami. Nie
wiem, być może zbyt wysokie oczekiwania spowodowały, iż poczucie niedosytu,
zmarnowanego odrobinę tematu po zakończeniu seansu bardzo wyraźnie zdominowało
moje odczucia. Przecież patrząc zupełnie obiektywnie film to, co od strony
technicznej żadnych większych mankamentów nie posiada. Wprawne oko Zemeckisa i
specyficzny klimat jego produkcji jest nad wyraz odczuwalny, a profesjonalna
gra czołowych aktorów nie wzbudza wyraźnego wrażenia sztuczności. Tam gdzie
Denzel Washington kreuje postać odrobinę monotonnie tragiczną, z nieco napuszoną
i pełną amerykańskiego patosu otoczką, John Goodman dla przeciwwagi serwuje pewną
lekkość i klimat rodem z kina Scorsese czy braci Coen. Jednak jest w tym filmie coś co nie
pozwala jednoznacznie go ocenić, gdyż rzemieślnicza często aura przeplata się z
kilkoma wyjątkowymi fragmentami, które pomimo całościowego poczucia płaskiego,
bezemocjonalnego dramatu wzbudzają silniejsze bicie serca (patrz: scena kiedy
kapitan Whitaker spotyka się w domu z synem). Niestety te
nieliczne pobudzające fragmenty wtopione są w tło najczęściej mdłej estetyki
finalnie sprowadzonej do oklapłego jednoznacznie podanego zakończenia. Ten
wątły emocjonalnie schemat hollywoodzkiego happy endu stawia pytanie, co
chcieli osiągnąć twórcy? Temat poważny, a potraktowanie miałkie i schematyczne
– oczekiwałem przeżycia otrzymałem jednak niemal kino familijne. A może jestem zbyt surowy w ocenie?
P.S. A wątek pani narkomanki do bólu przewidywalny, tak nagle porzucony - pytanie na jaką cholerę w ogóle tam wklejony!
P.S. A wątek pani narkomanki do bólu przewidywalny, tak nagle porzucony - pytanie na jaką cholerę w ogóle tam wklejony!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz