krążki w prostej linii kontynuacją Amoku
- ostatniej z Tanely'm produkcji się okazały. Jednak kilka lat minęło, kilka
albumów TBL światło dzienne zdążyło ujrzeć, a Jarva wraz z kumplami, pewną
muzyczną stopniową przemianę zaczął przechodzić. Skórzany metalowy ekwipunek na
buty z długim nosem i kapelusz co na dzikim zachodzie stałym wyposażeniem
chłopców od krów bywał – zamienił. Muzyka zdecydowanie cech amerykańskiego
rock’n’rolla czy stonera nabierać poczęła i sygnał coraz wyraźniejszy dawać,
iż z tej mąki w przyszłości smakowity, świeży bochenek powstać może. I kiedy w
łapska moje wpadł poprzedni wypiek zatytułowany A Place Called Bad - ten z
wyczuciem i groovem konkretnym muzyką naładowany satysfakcje dał mi bardzo
wyraźnie. Jednak dopiero Ghost Brothel zawieruchę potężną poczynił, okazał się
bowiem produkcją, która czarnych ligę wśród moich muzycznych faworytów
umieściła. Znalazła na niej miejsce wybuchowa, niezwykle nośna mieszanka
klasycznego rock’n’rolla, stonera i klawiszowej mozaiki rodem niemal z albumów
The Doors. Taka "manzarkowa" maniera osadzona głęboko w typowym amerykańskim
feelingu, nie pozbawiona także pewnej doorsowej dźwiękowej poetyki dała
niezwykły efekt finalny. Jak ktoś zechciał już zauważyć tę na amerykańskich
resorach rock’n’rollową jazdę od typowej odróżnia jednak fakt, iż „ ... tam
gdzie Jankesi weselą się, Finowie leją melancholię”. Fenomenalny w moim
odczuciu to w tej niszy album – kipiący energią, trzaskający żarem, okraszony
mnóstwem smakowitych detali – począwszy od finezyjnych w swojej jednako
klasycznej konstrukcji aranżach kończąc na wręcz soulowych kobiecych chórkach.
I oczywiście pominąć nie sposób istotnego udziału samego mistrza ceremonii.
Jarva bowiem operuje swym charakterystycznym głębokim, z markową chrypką głosem
w sposób swobodny i precyzyjny zarazem, popisując się idealnym wyczuciem w
doborze intonacji, mistrzowsko budując nastrój i napięcie w każdej kompozycji,
czyniąc je wraz z instrumentalistami wyjątkowymi. I pomimo, iż od wydania tego
krążka minęły już niemal cztery lata całość brzmi nadal równie świeżo jak podczas
dziewiczego odsłuchu pompując wciąż z zapałem do mojego organizmu mieszankę energii
i melancholii. Ten album, że posłużę się filmowym skojarzeniem jest niczym
klasyczny, brudny western, gdzie bohater jednocześnie lubi się szlajać po
burdelach, zaryzykować życie podczas upijanej pokerowej rozgrywki, jednocześnie
przeżywając równie często chwile refleksji i zadumy – gdzieś pod jego grubą
skórą ukrywa się nostalgia i melancholia! Czekam zatem z coraz większą
niecierpliwością, iż ten skandynawski kowboj wkrótce powróci z równie
emocjonującą kontynuacją tej prawdziwie męskiej opowieści!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz