W ekspresowym tempie, tuż po
premierze ale już po bardzo wielu odsłuchach The Mouths of Madness, przelewam
refleksje nad tym albumem na klawiaturę. Powód takiej decyzji prosty, gdyż
krążek to co od pierwszego kontaktu nabrał formy monolitu i w błyskawicznym
tempie owładną mnie swoją zawartością nie dając w najmniejszym stopniu powodu
do wątpienia, iż z czasem mój stosunek do niego może ulec radykalnej odmianie! Tuż przed premierą Orchid sypnął dwoma epkami
zapowiadającymi opisywany longplay i szczególnie Heretic z trzema świetnymi
premierowymi kompozycjami mocno wrył się w głowę - intensywnie nakręcił na
pełnowymiarową dwójkę. Co ciekawe w jednym z wywiadów muzycy podkreślali, iż
żaden z powyższych utworów nie wejdzie na powstającego długograja, gdyż mają
dziewięć bardzo równych kawałków co poziomem nawet przewyższają to co na
Heretic się znalazło. Taka buńczuczna zapowiedź jednocześnie mocno zaostrzyła
mój apetyt jak i odrobinę obaw we mnie zasiała. Na szczęście wszelkie
zapowiedzi w odczuciu moim wyraźnie pokrywają się z rzeczywistością. Album to
bowiem doskonały w pełnym tego słowa znaczeniu. Od kwestii oprawy graficznej
zaczynając, przez brzmienie naturalne – fantastycznie w procesie produkcji
wykreowane po samą merytoryczną zawartość dźwiękową, gdzie kompozytorski talent
wraz z umiejętnościami instrumentalistów wdrapują się na nieosiągalne dla
większości retro grup wyżyny wysmakowania. Charakterystyczny bulgoczący bas,
riffy głęboko zakorzenione w tym co Black Sabbath w złotej epoce z Ozzy’m
serwowali oraz bębnienie pełne mocarnego akcentowania szczególnie widoczne w
wersjach koncertowych, kiedy to pozwalają Theo Mindellowi na dynamiczne
podkręcanie napięcia. I zaznaczyć nie omieszkam, iż sama osoba wokalisty, jego
charyzma i przywódcza natura każe domniemywać, iż to dopiero zapowiedź tego co
najlepsze w przyszłości Orchid jeszcze wykreuje. I choć nowy album jest
bezpośrednio kontynuacją Capricorn znacznie pomimo już charakterystycznego
szlifu grupy różni się od poprzedniczki. Dwójka to krążek znacznie bardziej
spójny, sprawiający wrażenie pewnej solidnej bryły, bardziej przemyślany,
dojrzały i nawet w obrębie jednoznacznego stylu różnorodny ze smaczkami
dodającymi mu pikanterii. To wyraźne postawienie „kropki na i” w kwestii
kontynuacji drogi jaką gdzieś pomiędzy Sabbath Bloody Sabbath, a Sabotage
porzucili prekursorzy z Birmingham. Jednocześnie też pomimo jasnej i wyraźnej
zbieżności formy sygnał, że własną tożsamość i ogromny potencjał właśnie
rozpoczynają rozwijać. Jestem zatem przekonany, iż ta ścieżka którą podążają
przyniesie jeszcze wiele zaskakującej muzyki, osadzonej mocno w tradycji jak i
sięgającej do ich autorskich koncepcji. Teraz bowiem zaznaczyli swoją bytność
na scenie, poinformowali dzięki możliwościom Nuclear Blast o swojej
egzystencji, wzięli konkretny rozbieg by wskoczyć na kolejny poziom. Mam
nadzieje, że może za około dwa lata przy okazji trójki potwierdzą nadzieje
jakie w nich pokładam! Na koniec jeszcze taka refleksja od jakiegoś czasu
kołacze mi się w głowie, że „epigoni” w zdecydowany sposób przerastają to co
prekursorzy obecnie próbują nam wkręcić, gdyż w żaden sposób God is Dead? -
najnowszy singiel Black Sabbath nie jest w stanie dorównać jakiejkolwiek
kompozycji z The Mouths of Madness. Uwierzyć nie jestem w stanie, że 13 odarta
z całej tej nadmuchanej otoczki powrotu w bezpośrednim starciu z krążkami
Orchid będzie w stanie równorzędną walkę nawiązać (a może będę musiał to
odszczekać?) – czerwiec pokaże! Energia, dynamika oraz talent tych Kalifornijczyków może być obecnie nieosiągalny dla (z całym szacunkiem)
wypalonej niestety schematami już ekipy Iommi’ego. Pech to dla nich i chichot
losu, iż kiedy zdecydowali się na powrót w niemal legendarnym składzie Orchid w
ich niszy tak udanie już funkcjonuje. Umarł król – niech żyje król! Nie może
być przecież w tym królestwie dwóch monarchów jednocześnie!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz