przekonaniu moim to szczyt i przepaść zarazem dla grupy
– szczyt, bo krążek kompletny, przepaść gdyż po nim to wiele lat minąć musiało
aby miękko po jego sukcesie wylądowali, aby nadwyrężony kręgosłup w postaci
składu po rehabilitacji znów funkcjonować z odpowiednim animuszem zaczął. W
porządku, był wstęp, czas na rozwinięcie! Jak tu jednak przejść do konkretów i
w detalach opisywać zawartość, kiedy o albumie tym chyba wszystko już napisano,
jednak może ja wszystkiego jeszcze nie przeczytałem i świadomie pomijając
wszelkie banałem śmierdzące ochy, achy i inne podnietą przesiąknięte dyrdymały
napisze, iż po sonicznym gwałcie Reign in Blood, oddechu odrobinie South of
Heaven międzynarodowa z pochodzenia ekipa wysmażyła befsztyk iście idealny -gdzieś na styku krwistości trójki i mocarnej ciężkości czwórki. Tak jak duet
powyższy w slayerowej konwencji wrażenie robi czegoś na kształt yin i yang z
azjatyckiej filozofii, tak album z otchłanią w tytule pełen jest cech
charakterystycznych obu poprzedników. Mamy tu zarówno intensywną galopadę,
rytmicznie podbijaną szaleństwem Lombardo, akcentowaną wrzaskiem przez Araye
czy motoryką riffu Hannemana oraz obłędem Kinga. Więcej tu dojrzałości aranżacyjnej,
osiągniętej odpowiednim zbilansowaniem powyższych cech charakterystycznych dla
grupy – zwolnieniami, które szczególnie w kontraście do superszybkich strzałów
są szczególnie cenne dla samej dramaturgii płyty. Krótko mówiąc w subiektywnej
mojej ocenie największe osiągnięcie to formacji, jak nie największe przez lata
osiągnięcie na scenie, w moim osobistym rankingu z tego piedestału dopiero
zepchnięte w 1999 roku za sprawą The Gathering dla wtajemniczonych wiadomo
kogo! Był wstęp, rozwinięcie też się pojawiło, czas zatem kończyć i treściwym
wnioskiem niekoniecznie związanym z przedmiotem refleksji się podzielić. Zanim
kolejne świeże wypieki z roku 2013 do mnie dotrą dalej z uporem maniaka odbywać
sentymentalne podróże zamierzam! Dlaczego w pierwszej kolejności z
obozu zabójców Seasons in the Abyss? Bowiem po pierwsze dziewiczy to dla mnie
ówcześnie album z którym to nazwę Slayer kojarzyć począłem, za sprawą przede
wszystkim obrazka do tytułowego numeru. Po drugie album to, co do dnia
dzisiejszego wzorem thrashowej doskonałości pozostaje rozpalając emocje,
wzbudzając gwałtownie przypływ adrenaliny. Po trzecie natomiast w
P.S. Refleksje poniższe jakiś czas temu spisane bez najmniejszego przeczucia, iż już wkrótce Hanneman ten "padół łez" opuści, a Lombardo z księgowym Kerry'm Kingiem, co do podziału zysków się nie dogada, przez co Slayer pomimo zapowiadanej dalszej działalności zapewne naturalnego zgonu doczeka. Na moich oczach odchodzi legenda, czas nie stoi przecież w miejscu!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz