Tak jak przewidywałem, tak jak było w
przypadku poprzedniego arcydzieła Andersona film ten będzie za mną
chodził jeszcze długo i może kolejne seanse dadzą odpowiedź na liczne
znaki zapytania i domysły, a jego ocena sięgnie szczytu. Na dzień
dzisiejszy jednak nie do końca oswojony z Mistrzem, niewystarczająco
obyty z sensem jego interpretacji pozwolę sobie napisać, iż klimat jaki
stworzył autor Aż poleje się krew, w moim subiektywnym przekonaniu
jedynie z filmami Kubricka może się równać. Takiej aury tajemniczości,
niedopowiedzenia, sensu ukrytego głęboko pod powierzchnia metafor trudno
szukać w dzisiejszych produkcjach z czołowymi holywoodzkimi aktorami, a
role Hoffmana, Adams czy przede wszystkim Phoenixa (ten sposób
poruszania się - kapitalny) wraz ze specyficzną idealnie dobraną warstwą
muzyczną oraz niezwykle pieczołowicie od strony wizualnej odtworzonym
klimatem lat powojennych w Stanach daje ucztę wprost niezwykłą. Szkoda
jedynie, iż w bezpośrednim starciu z poprzednim dziełem, w ogólnym
odczuciu Anderson zbudował mozaikę odrobinę zbyt monotonną, gdzie
stopniowanie napięcia ogranicza się do kilku silnie chwytających za
gardło scen, z zakończeniem których to napięcie gwałtownie zanika. Brak
tu trochę równie spektakularnego finału jakim bez wątpienia Aż poleje
się krew został obdarzony przez co obraz nie robi aż takiego wrażenia
końcowego. Niemniej jednak porzuca widza jak wspomniałem na wstępie z
mnóstwem przemyśleń, pytań i refleksji. Pewnie właśnie o to autorowi
chodziło! I z pewnością w moim przypadku mu się to udało! Wrócę już
wkrótce do Mistrza - w to akurat nie wątpię!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz