czwartek, 20 czerwca 2013

Soilwork - The Living Infinite (2013)




Powstanie najnowszej produkcji Soilwork poprzedziło kolejne odejście ze składu filaru kapeli Petera Wichersa, stąd pojawiły się w mojej świadomości oznaki niepewności co do formuły przyszłego albumu. Powróciło uczucie rozczarowania jakim niewątpliwie był Sworn to a Great Divide, krążek bez udziału głównego gitarowego. Dodatkowo poczucie zaniepokojenia wzbudziły zapowiedzi, iż w niszy zajmowanej przez Szwedów będzie to akt bezprecedensowy, całość przygotowywanego materiału zawierać miał się bowiem na aż dwóch dyskach. I tu niepokój sięgnął niemal zenitu, a wniosek mój był druzgocący! Odszedł Wichers, a panowie popadli w megalomanie! W przekonaniu moim budowanie rozbuchanych, dwupłytowych czy też jedno-krążkowych albumów o czasie trwania co najmniej 70 minut najczęściej jest przejawem samozachwytu, poza tym niesie ze sobą ogromne ryzyko przygotowania porcji materiału ciężkostrawnej nawet gdy jakość twórczości jest wysoka. Nie mam przecież w zwyczaju nawet ulubionych potraw spożywać w ilościach hurtowych. Lepiej oczywiście pozostawić niewielkie uczucie niedosytu niż doprowadzić do przejedzenia! I nadszedł ten dzień kiedy krążki zagościły w moim odtwarzaczu, a przestrzeń mieszkalną wypełniły dźwięki The Living Infinite. I niestety pomimo całościowego dobrego efektu finalnego zmierzenie się z 80 minutową porcją czasem zbyt oczywistych zaśpiewów Strida spowodowało pewne odczucie przemęczenia. Nie polegli, jednak brakowało całości pewnej magii, czegoś co mobilizowało by do ciągłego wracania do albumu. Gdzie tkwiła geneza takiego odbioru płyty – na odpowiedź potrzebowałem jeszcze kilkukrotnego zdiagnozowania kompozycji, wgryzienia się utworów w moją podświadomość. I po krótkim czasie dotarł do mnie wniosek oczywisty, iż powodem jest zwyczajnie upchnięcie pośród wałków niemalże olśniewających kilku nierównych, banalnych czy monotonnych co radykalnie obniżało jego jakość. I wtedy podjąłem się zadania aroganckiego, jakiego pomimo przesłuchania niemal tony krążków do tej pory nie zrobiłem. Mianowicie okroiłem „nieskończone życie” do 12 kawałków i rozpocząłem na nowo przygodę z najnowszym wypiekiem Soilwork – w takim autorsko-edytorskim wydaniu. I stał się cud rzekłbym, gdyż ten tuzin w moim przekonaniu najwartościowszych przedstawicieli pełnowymiarowego The Living Infinite stworzyło album monolit o zwartym charakterze, trzymającym przez 50 minut w pełnym zaciekawieniu, mobilizującym po odsłuchu do ponownej z nim relacji. Ten niecodzienny zabieg pozbawił w przekonaniu moim wszelkich dotychczasowych uwag jakie wobec produkcji kierowałem, dodając jednocześnie kilku niezauważalnych wcześniej walorów. Świetne kopiące dynamiką kawałki pomimo wielokrotnych już odtworzeń wciąż na dzień dzisiejszy zachowują świeżość, uwypuklając to wszystko co w twórczości formacji cenie najbardziej, a co zawiera się w triadzie: dynamika wespół z żywiołowością – niebanalna przebojowość – pomysłowość! Dzięki tym cechom album ten stanowi dla mnie niejako hybrydę dwóch wcześniejszych produkcji grupy, gdzie przebojowość i zwarta forma zdominowały Natural Born Chaos, a niemal progresywne rozpasanie zagościło na The Panic Broadcast. Cechy te uzbroiły The Living Infinite w walor świeżości, połączony z możliwością odkrywania smaczków gęsto poukrywanych pod zwartą formą fasady. Nie chcę na koniec silić się na banały czy świrować mądrali jednak z pisaniem albumu jak z życiem. :) Nie popadajcie w samozachwyt bo nawet jeśli jesteście lubiani czy cenieni lepiej wyjść gdy żar tli się jeszcze wyraźnie gdyż wtedy bardziej będziecie oczekiwani, a i ponowne jego rozpalenie będzie prostsze niż czekać aż wygaśnie ogrzewając wasze ego. Jeśli dobrze rozumiecie o co mi chodzi!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj