Powstanie najnowszej produkcji
Soilwork poprzedziło kolejne odejście ze składu filaru kapeli Petera Wichersa, stąd pojawiły się w mojej świadomości oznaki niepewności co do formuły
przyszłego albumu. Powróciło uczucie rozczarowania jakim niewątpliwie był Sworn
to a Great Divide, krążek bez udziału głównego gitarowego. Dodatkowo poczucie
zaniepokojenia wzbudziły zapowiedzi, iż w niszy zajmowanej przez Szwedów będzie to akt bezprecedensowy, całość
przygotowywanego materiału zawierać miał się bowiem na aż dwóch dyskach. I tu
niepokój sięgnął niemal zenitu, a wniosek mój był druzgocący! Odszedł Wichers,
a panowie popadli w megalomanie! W przekonaniu moim budowanie rozbuchanych,
dwupłytowych czy też jedno-krążkowych albumów o czasie trwania co najmniej 70
minut najczęściej jest przejawem samozachwytu, poza tym niesie ze sobą ogromne
ryzyko przygotowania porcji materiału ciężkostrawnej nawet gdy jakość
twórczości jest wysoka. Nie mam przecież w zwyczaju nawet ulubionych potraw
spożywać w ilościach hurtowych. Lepiej oczywiście pozostawić niewielkie uczucie
niedosytu niż doprowadzić do przejedzenia! I nadszedł ten dzień kiedy krążki zagościły w moim odtwarzaczu, a przestrzeń mieszkalną wypełniły
dźwięki The Living Infinite. I niestety pomimo całościowego dobrego efektu
finalnego zmierzenie się z 80 minutową porcją czasem zbyt oczywistych
zaśpiewów Strida spowodowało pewne odczucie przemęczenia. Nie polegli, jednak
brakowało całości pewnej magii, czegoś co mobilizowało by do ciągłego wracania
do albumu. Gdzie tkwiła geneza takiego odbioru płyty – na odpowiedź
potrzebowałem jeszcze kilkukrotnego zdiagnozowania kompozycji, wgryzienia się
utworów w moją podświadomość. I po krótkim czasie dotarł do mnie wniosek
oczywisty, iż powodem jest zwyczajnie upchnięcie pośród wałków niemalże
olśniewających kilku nierównych, banalnych czy monotonnych co radykalnie
obniżało jego jakość. I wtedy podjąłem się zadania aroganckiego, jakiego pomimo
przesłuchania niemal tony krążków do tej pory nie zrobiłem. Mianowicie okroiłem
„nieskończone życie” do 12 kawałków i rozpocząłem na nowo przygodę z najnowszym
wypiekiem Soilwork – w takim autorsko-edytorskim wydaniu. I stał się cud rzekłbym,
gdyż ten tuzin w moim przekonaniu najwartościowszych przedstawicieli
pełnowymiarowego The Living Infinite stworzyło album monolit o zwartym
charakterze, trzymającym przez 50 minut w pełnym zaciekawieniu, mobilizującym
po odsłuchu do ponownej z nim relacji. Ten niecodzienny zabieg pozbawił w
przekonaniu moim wszelkich dotychczasowych uwag jakie wobec produkcji
kierowałem, dodając jednocześnie kilku niezauważalnych wcześniej walorów.
Świetne kopiące dynamiką kawałki pomimo wielokrotnych już odtworzeń wciąż na
dzień dzisiejszy zachowują świeżość, uwypuklając to wszystko co w twórczości
formacji cenie najbardziej, a co zawiera się w triadzie: dynamika wespół z
żywiołowością – niebanalna przebojowość – pomysłowość! Dzięki tym cechom album
ten stanowi dla mnie niejako hybrydę dwóch wcześniejszych produkcji grupy,
gdzie przebojowość i zwarta forma zdominowały Natural Born Chaos, a niemal
progresywne rozpasanie zagościło na The Panic Broadcast. Cechy te uzbroiły The
Living Infinite w walor świeżości, połączony z możliwością odkrywania smaczków
gęsto poukrywanych pod zwartą formą fasady. Nie chcę na koniec silić się na
banały czy świrować mądrali jednak z pisaniem albumu jak z życiem. :) Nie popadajcie w samozachwyt bo nawet jeśli jesteście lubiani czy cenieni
lepiej wyjść gdy żar tli się jeszcze wyraźnie gdyż wtedy bardziej będziecie
oczekiwani, a i ponowne jego rozpalenie będzie prostsze niż czekać aż wygaśnie
ogrzewając wasze ego. Jeśli dobrze rozumiecie o co mi chodzi!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz