Chciwe zwyczaje podniesione do rangi wartościowej kultury, w społeczeństwie totalnie patriarchalnym, kobiety sprowadzone do roli służebnej, czyli mocna rzecz o rodzinie plemiennej w wymiarze XL. Może też poniekąd zjawisko nullofobii (paniczny, irracjonalny strach przed porzuceniem i brakiem akceptacji ze strony ludzi), w tym przypadku ostracyzmu w wersji realnej - odrzucenia przez współplemieńców, bowiem przyczyniło się pośrednio w przekonaniu starszyzny do śmierci męża. Konkretne kino z kilkoma niezwykle ważnymi akcentami na kilku poziomach, w tym trzech wstrząsająco-poruszających, gdzie raz płeć determinująca status służki, dwa wprost wynikająca z poczucia męskiej wyższości i bezkarności pedofilska praktyka oraz po trzecie (myślę że sedno) zrycie przez asymilację-identyfikację (brak racjonalnego krytycyzmu) co niektórych kobiecych beretów do poziomu milcząco biernych, bądź co gorsza wspierająco-przymuszających wspólniczek zbrodni. Podłe abberacje w świetle tradycyjnego prawa i wynikłe z nich kryminalne praktyki, sprowadzone do miana ukrywanej wstydliwej kolektywnej tajemnicy. Nieprzesadzony czasowo, rozwijający się w sposób przemyślany, świadomie gęstniejąc za sprawą odkrywanych tajemnic i ich wpływu przez pryzmat mentalności podbudowanej na aspektach kulturowych, cichy, choć bohaterka metaforycznie krzyczy, obraz o sile oddziaływania rodzinnego horroru.
piątek, 12 grudnia 2025
czwartek, 11 grudnia 2025
Le royaume / Nasze królestwo (2024) - Julien Colonna
W korsykańskim klimacie osadzony, pozbawiony wartkiej wyłącznie akcji, z pozoru monotonny europejski film gangsterski, któremu zdecydowanie bliżej do kameralnego dramatu o relacjach, niż krwawej opowieści o walce o wpływy. Tutaj uczłowieczanie kryminalistów przez ukazywanie rodzinnego oblicza półświatka w formie wakacyjnie skompresowanej historii ojca i córki w złożonych okolicznościach konsekwencji dokonywanych wyborów i wykonywanego zajęcia zawodowego. Perspektywa nastoletnia emocjonalna, miast spektakularnie sensacyjnej i ona mnie wciągnęła, więc uznaję Nasze królestwo za bardzo interesującą, mega solidną propozycję kinową. Doceniam umiejętne fabularne zszycie rzeczywistości koniecznej profesjonalnej przemocy, ze słabościami w scenach bliskości emocjonalnej, jak i podobały mi się wybory castingowe, w których jaskrawo powiązano surowe oblicza fizyczne, z mimicznymi odzwierciedleniami wewnętrznych przeżyć. Porachunki mafijne i zemsta kręgosłupem fabuły, ale w rzeczywistości najistotniejsze to co pomiędzy wierszami i niby w tle wydarzeń. Zagubienie wciąż jeszcze dziecięcej wrażliwości w świecie mozolnie składanych w spójność totalnych sprzeczności, by zbudować poczucie bezpieczeństwa w teoretycznie kompletnie niesprzyjających harmonii okolicznościach. Mnóstwo strachu i bólu, tłamszonego wymaganą odpornością cierpienia po stratach. Nagłego rozsypywania się świata, milczącego obserwowania lojalności absolutnej i nielojalności interesownej, ale przede wszystkim hartowanie charakteru i na finał poruszającej konfrontacji poczucia obowiązku z odpowiedzialnością za przerwanie spirali przemocy.
P.S. Krótko, cytując bardzo celne porównanie, jakie również mnie się nasuwało podczas seansu - takie „Aftersun z karabinami”.
środa, 10 grudnia 2025
Jay Kelly (2025) - Noah Baumbach
Mógłbym się intensywnie zastanowić, o co chodzi kiedy kolesiowi któremu na przestrzeni dotychczasowej kariery zasadniczo myślę zawsze wychodziło (znam część tą współczesną - przede mną być może jeszcze ta bardziej przeszła), tym razem raczej nie wyszło. Nie będę jednak się głowił i poczekam na kolejny film Baumbacha, dając tutaj natychmiast do zrozumienia skąd ten wprowadzający wniosek tak szybko zamknięty. To w sumie byłoby wiele hałasu o nic, kiedy Jay Kelly netflixową wprawką dla szybkiego podreperowania budżetu zakładam, choć jak na początku zapowiadało się że zdrenuje Noah temat aktorskiej tożsamości pasjonująco, bo cytat z Sylvii Plath mógł zapowiadać więcej niźli ostatecznie przyszło mi przebrnąć. Rzeczywistość choć przecież nie całkowicie miałka intelektualnie, bardziej oparła się o ckliwe banały i w niewielkim stopniu przypominała charakter Baumbacha z żartem i zarazem głębią prowadzonej deliberacji. Jego retrospektywna, mniej tym razem ironiczna, więcej akurat dydaktyczna lekcja pokory wobec kosztów życia wielkiej filmowej gwiazdy, nie miała właściwie ni jednego konkretnie aktywizującego szare komórki momentu, gdyż w niej Clooney’a nostalgia, mieszając się z wyrzutami sumienia i co jasne wysokim mniemaniem o sobie, to bliżej usprawiedliwiającej mimo wszystko laurki, niż przynoszącej oczyszczenie bolesnej spowiedzi. Te dalekie od ciekawego rozdrapywania tam gdzie najbardziej swędzi Clooney’a rozterki, to bez większego smaczku, szablonowe, wymuszone zmęczeniem materiału bicia się w pierś i równolegle tłumaczenia, że pragnienia ambicji i oślepienie ponad dobro rodziny. W moim przekonaniu tylko pod publiczkę w większości pustosłowie, do tego wizualnie nieznośnie kiczowate - o sterylnym w netlifxowym, coraz częściej quasi telewizyjnym wyglądzie. Taka sobie bez smaczku podróż w towarzystwie opatrzonych w znacznie lepszych produkcjach aktorów, pośród których jedynie Adam Sandler swoją osobistą historią własnej postaci potrafi coś więcej niż to co wielokrotnie na spowiedziach wałkowane przekazać. Może?! Stu procent pewności nie mam.
wtorek, 9 grudnia 2025
Ballad of a Small Player / Ballada o drobnym karciarzu (2025) - Edward Berger
Netflixowe kino nie jest takie złe - tak sobie czasem myślę, gdy dla odmiany mam inne przez moment zdanie, niż to zazwyczaj dominujące, krytyczne. Ballada jest całkiem okej, z tendencją do bardzo bardzo OK i nagradzam uznaniem ją na przykład za scenografię, architekturę i kolory i najbardziej za doskonalą rolę Colina i nie gorszą Tildy. Za charakteryzację jego oblicza i mimiczną kreację upadłego drobnego, aspirującego do grubszej kasy cwaniaczka, balansującego na krawędzi. Za duszny klimat studium hazardzisty i za świetnie sprzedaną w kameralnym ujęciu, nakręcająca się spirale obłędu, bo o nim jest ta zwięźlej historia ganiana z kamerą za postacią tytułową. Historii wysokiego tempa i szaleństwa silniejszego od wszelkiej zdroworozsądkowej perspektywy, dopóki nie następuje psychiczne pierdyknięcie i miłosne przesilenie po podanej w nieoczywisty sposób kobiecej dłoni. Nałogowiec, kłamca, złodziej, ale i postać upodlona, bowiem słaba w swojej bezradności wobec tak uzależnienia jak i namiętności - takiego typa Farrell robi znakomicie, więc gdy patrzyłem ostatnio na dwóch hollywoodzkich amantów w akcji i sobie porównywałem podsumowując z jakim dorobkiem warsztatowym funkcjonują i ile potrafią z siebie wykrzesać, to wynik tej konfrontacji jednoznacznie (bez zaskoczenia) na korzyść Colina wypada. Sorki Panie Clooney.
P.S. "Chodzę tam, żeby szastać swoimi juanami, swoimi dolarami, swoim kwai, a przegrywanie jest tam łatwiejsze niż wygrywanie, sprawia większą przyjemność. Bardziej przypomina wygrywanie niż samo wygrywanie, a każdy wie, że nie jesteś prawdziwym graczem, dopóki w głębi duszy nie wolisz przegrywać."
poniedziałek, 8 grudnia 2025
Eleanor the Great / Eleanor Wspaniała (2025) - Scarlett Johansson
Debiut reżyserski Scarlett Johansson, który absolutnie nie wygląda jak debiut, będąc w pełni dojrzałą technicznie produkcją, w dodatku niezwykle pasjonującą i wyjątkowo naturalnie wzruszającą. W najprostszych słowach piękny filmem o przyjaźni i żałobie, w tonie empatycznego rozumienia teorii psychologii straty i zaprzeczająca stereotypowemu przekonaniu, iż skrajne pokolenia nie mają prawa znaleźć wspólnego języka czy mianownika. Zarazem niezmiernie poruszającym doświadczeniem, które przez większość czasu projekcji wywoływało niekontrolowaną już u mnie produkcję łez, doprowadzającą do niekomfortowego swędzenia gałek ocznych i destabilizującego poczucia nieporadności wobec podatności na ekranowe wywoływanie reakcji emocjonalnej łzawej. Jednocześnie harmonijnym, z kluczową tendencją do wzruszania, zabawnym, na wysokim poziomie dojrzałej klasy obrazem, z fantastycznie sympatyczną babcią sarkastyczną, w jakiej dwie teoretyczne skrajności żyjąc, one sobie nie przeszkadzały i nie zaprzeczały. June Squibb rządzi/włada ekranem, przejmując dominację jako aktorka gigantycznej charyzmy (niezapomniana dla mnie w Nebrasce Payne'a), ale to szczególne światło z niej bijące nie oślepia i pozostawia idealnie tyle ile należy miejsca pozostałym bohaterom tejże wartościowo sięgającej poziomu najwyższego opowieści z treścią, morałem, przesłaniem, ale i atrybutami doskonałego przy okazji kina rozrywkowego, które świetnie bawiąc przypomina niby o banałach, jednako czyniąc to zniewalająco czarująco i z ciepłym szacunkiem do powagi tematyki. Spędziłem dzięki temu nieco ponad sześć kwadransów w kinie, wpatrzony, zadumany i zafascynowany pomysłem na scenariusz głębokim i realizacją o walorach najbardziej profesjonalnie i szlachetnie, z klasycznym temperamentem poprowadzonego projektu. W towarzystwie aktorskich zarazem seniorów i juniorów, doskonale przenikających się i dopełniających, gdzie prócz prymatu wspomnianej June Squibb, estetycznie i warsztatowo do intensywnych oklasków dopinguje rudowłosa, piegowata, pełna wdzięku i intelektualnie-emocjonalnej dojrzałości Erin Kellyman. Polecam! Polecam tym bardziej w ten podkręcany już od tygodni przedświąteczny czas. Polecam, bowiem już dawno tak intensywnie nie roniłem łez. Zarazem łez wzruszu, jak śmiechu.
niedziela, 7 grudnia 2025
Ministranci (2025) - Piotr Domalewski
Nastawiłem się na okoliczności czasowe milenijne (tak to zwodniczo wyglądało i wynikało ze zwiastuna), a dostałem wprost zaskakującą poniekąd współczesność. Te dzieciaki i te formy spędzania wolnego czasu, bliższe bowiem czasom mojego dorastania lub pokolenia o dekadę późniejszego, niż tego jakie ja na przykład mam (nie wyłącznie) wyobrażenie o dzisiejszych smarkaczach i ich spostrzeganiu realiów istnienia. Nie wiem czy Domalewskiego nie poniosła osobista nostalgia i w świat TERAZ wcisnął za wiele rzeczywistości z własnej pamięci, ale uczucie jakie mi towarzyszyło mocno orbitowało wokół tego podejrzenia. W kwestii natomiast warsztatowej i w segmencie treści, Domalewski opowiada historię prosto z mostu, bez właściwie niemal do finału metafor czy w całej rozciągłości półśrodków. Wzrusza raz odrobinę, raz gigantycznie i niesie w przekazie ten właściwy rodzaj dobra, między innymi czyniąc z czterech małolatów rodzaj sympatycznej "trupy" Robin Hooda, zabierającej bogatym, by oddać biednym. W kontrowersyjnie przyjaznej i nie unikającej tym samym krytyki instytucji formie, rozpoczyna od przekonania, iż przyczyną wszystkiego są źli ludzie, a dalej udowadnia że małe gesty potrafią czynić cuda, bez względu, iż świat widziany oczami dziecka to oceny i wnioski intuicyjnie trafne, ale rozbijające się swoją naiwnością o złożony ich charakter realny. Stąd na biedę i te wszystkie kłujące w oczy patologie patrzy nieskomplikowanie i w tej perspektywie są one takie oczywiste, że trudno nie uznać pozornie, że zostały potraktowane instrumentalnie jako narzędzie do osiągnięcia celu poruszania serduszek. Nie mam oto wszakże pretensji, bowiem to dobre poruszanie i oddaje prostą perspektywę postrzegania otoczenia i okoliczności przez młode oczy. Tym bardziej, iż bohaterowie wzbudzają kolosalną sympatię (całkiem do rzeczy te aktorskie łebki, z uwagą przeniesioną na tego najmłodszego - najfajniejszego), a finał jako konstrukt nieco przeforsowany, posiada jednak nie tylko oczywistą alegoryczną biblijną sugestię, ale mocy przemawiającej do wyobraźni i odnoszącej się do potęgi prawdziwej przyjaźni nie można mu odmówić. Zatem jeśli miałbym wybierać to co w Ministrantach było dla mnie najtrwalej oddziałujące, to prócz fundamentalnych dobrych, czystych intencji twórców z pozytywnym vibem, to wybiorę drugiego w kolejności, znakomitego rapsa nagranego z łapy na karuzeli oraz scenę finałową - scenę która buduje i wiąże, tak bratersko archaicznie skutecznie.
P.S. Wiem, w tym filmie był Kościół, ale żebym poczuł się sprowokowany aby o jego roli i obliczu wspomnieć szerzej, a tym bardziej się nad nim pochylić czy użalać, to jak widać nie. ;)
sobota, 6 grudnia 2025
The Smashing Pumpkins - Adore (1998)
Do niedawna byłem kompletnie nie-kumatym, a dzisiaj odrobinę jedynie zorientowanym typem w temacie szerszej znajomości albumów ekipy Billy'ego Corgana. Moja orientacja ograniczała się przez kilka ostatnich dekad do uczestnictwa gościa w projekcie "solowym" Tony'ego Iommiego (świetny między innymi numer z właśnie Corganem) oraz naturalnie obijania się o uszy tych najbardziej dyń znanych numerów, ale ponad elementarne skojarzenia, to nic więcej nie wiedziałem i jeszcze kilka miesięcy temu wiedzieć nie bardzo chciałem. Nieco się w przeciągu niemalże roku zmieniło i po bliższym zapoznaniu z tymi mega popularnymi dyniowymi albumami ostatnio sadystycznie wałkowałem sobie Adore i już przed eksploracją będąc świadom, że to będzie inny rodzaj muzycznego doznania niż w przypadku Siamese Dream, to i tak czułem mocną dezorientację i w dużym stopniu także rodzaj przy-nudzenia, bowiem Adore płynie sobie płynie i nie to jest jego słabością, że brakuje grunge'owej siły, ale fakt dla mnie ostatecznie przygnębiający, że nowe wówczas (bliższe szerszemu audytorium) wyciszone brzmienie jest niemożliwie rozmyte (biedne) i numery w większości nie posiadają nic więcej poza bujanym (quasi wręcz akustycznym - bez względu na elektroniczny charakter) smuceniem. Zero pulsu ciekawszego, tak samo niewiele interesującego dzisiaj po latach podejścia do tematu, pomimo iż Adore zapewne miał w założeniu próbę odświeżenia pomysłu. Ten pomysł niestety odczuwam jako płaski i jestem głuchy na argumenty w jakich okolicznościach niesprzyjających Adore powstawało i z jakimi dramatycznymi konsekwencjami stan umysłów powodowany uzależnieniami się skończył. Mnie zwyczajnie ta estetyka podbijanej elektroniką jałowej ballady nie wkręca i powtórzę, że nie wiążę swojego oporu z rezygnacja dyniek z gitarowego brudu, tylko z pozbawieniem kręgosłupa numerów rytmiki angażującej, w znaczeniu rytmiki złożonej. Być może się mylę, błądzę jako laik i ślepiec teoretyczny, bo w kompozycjach z Adore istnieją fajne patenty, a ja jestem na nie nieczuły. W tej chwili słyszę przede wszystkim to samo na początku co na końcu i nieznośną miałkość biedy aranżacyjnej, jaką próbują zamaskować syntetycznymi detalami. One takim laniem wody, bez konkretów - oszukiwaniem, może dla części fanów grupy skutecznym, bądź wprost korespondującym z ich drogą ewolucji, tudzież de-ewolucji gustów. Mnie Adore drenuje z ochoty na wszystko i zamiast wprowadzać w stan rozwijającej refleksji, wciąga w otchłań znużenia.
niedziela, 30 listopada 2025
Breaking the Waves / Przełamując fale (1996) - Lars von Trier
U Larsa von Triera nie ma łatwej drogi do sedna, choć historie są w zasadzie dość w swojej analitycznej złożoności proste, ale tak przez życie doprawione, że finalnie powstają potwornie wnikliwe projekty, jakie jednocześnie są też zarazem trudne w odbiorze i równie wymagające pod względem przetrwania ich pracochłonnego przeżuwania przed ekranem. Stąd zbyt ochoczo do von Triera się zazwyczaj nie zabierałem, raczej unikając tak tematów dołujących, co sposobu opowiadania jaki męczy lub dręczy - czasem jedno i drugie synchronicznie. Przyszedł jednak czas aby się osobiście PRZEŁAMAĆ i oprócz na bieżąco od kilkunastu lat sprawdzanych filmów otaczanego niemal kultem Duńczyka, pozwolić się tym starszym jego produkcjom zmaltretować. Na pierwszy ogień dzieło ikoniczne, jednakże z tego okresu w którym Mistrz artystycznie sadystyczny wyszedł nieco paradoksalnie poza spisane chwilę wcześniej dogmaty stylistyczno-formalne i stworzył obraz jaki prawdopodobnie łączy surowe przywiązanie do pierwotnej, podświadomej koncepcji, z szerszą, ale wciąż jednako ograniczoną ramami manifestu Dogmy zaciętą czystością. Wydaje się iż Przełamując falę powstały w rok po ogłoszeniu przyświecających von Trierowi oraz kilku innym przedstawicielom kina skandynawskiego zasad, wychodzi jednak poza te purystyczne założenia, ale może to być odczucie moje wyłącznie - laika, który dopiero odkrywa, sprawdza na własnym żywym organizmie i sięga w chwilach zagubienia po wiedzę mądrzejszych, myszkując w Internecie czy bezpośrednio zasięgając opinii f2f dostępnego na wyciagnięcie ręki skromnego, ale jednak już wprawionym w bojach eksperta. Ważniejsze mimo wszystko od opinii zawodowej krytyki osobiste odczucie, skorelowane dla równowagi ze wspomnianym zdaniem najbliższego kumatego otoczenia, więc donoszę iż uznaję seans za męczący niewiarygodnie (być może mój błąd, bo w ratach bez sensu przyswojony), ale też dzieło bezdyskusyjnie wybitne, bowiem pod powierzchnią surowego, ale jednak szantażu emocjonalnego, masa ciężkiej analizy społeczno-psychologicznej. Treści niezmiernie wrażliwej intelektualnie i poddającej sprawdzianowi człowieczeństwa duszę, u której sedna strasznie pesymistyczne przesłanie stoi. Wniosek ostateczny, że ze społecznych, a szczególnie tych radykalnych nakazów, podbitych religią czy tradycją kulturową się nie wyrwiesz bez poniesienia gigantycznych kosztów. Nie uwolnisz od więzów twardogłowych ślepców przekonanych o własnym oświeceniu i wyższości moralnej, a w najgorszym wypadku narazisz się na coś jeszcze gorszego niż grupy pochodzenia ostracyzm. Nie jesteś w stanie istoto wychowana według szablonu totalnego, w bańce jednej prawdy i lęku przed zepsutym światem zewnętrznym, obronić się przed zagrożeniami, bo nie posiadłaś nawet minimalnej perspektywy relatywizmu i przede wszystkim doświadczenia czy własnej intuicyjnej wiedzy jak ją rozpoznawać i nie unikniesz manipulacji, wykorzystania, gdyż naiwność twoja na poziomie dziecka. Stąd jak nie masz fundamentu wewnętrznego, a wszystkie twoje mechanizmy obronne zewnętrzne, sprowadzone do prymitywnego lęku i nadwątlone dodatkowo słabością związaną z niezaspokojoną przez zimny chów potrzebą ciepła, to już lepiej nie wychylaj noska poza rzeczywistość wspólnoty. Nie szukaj wrażeń, bo wrażeń nie udźwigniesz i nie pomoże wówczas żarliwa modlitwa, która być może działa, ale żeby dawała efekty trzeba jej dopomóc, unikając obsesyjnie złych konsekwencji. Jak będziesz wbrew zwierzęcym instynktom z religijnymi ortodoksami, to oni cię ochronią. Jeśli pójdziesz za głosem natury i staniesz wbrew im na własnych nogach - to pewnie tylko będzie ci się iluzorycznie wydawało że stanęłaś. Te lodowate fanatyków spojrzenia często nawet w obliczu śmierci nie zdradzą cech ludzkich. Chociażbyś praktycznej mentalnej świętości w rzeczywistości nie była zaprzeczeniem, a dowodem. Dowodem miłości czystej, bo nie tylko ślepo bezgranicznej, ale i w kategoriach świadomości, miłości bezinteresownej.
piątek, 21 listopada 2025
Den sidste viking / Ostatni wiking (2025) - Anders Thomas Jensen
Anders Jensen Thomas posiada zafiksowanych na punkcie swoich projektów fanów, a ja dopiero się z jego absurdalnym i niekoniecznie tylko ekscentrycznym sposobem przedstawiania trudnych oblicz ludzkiej natury i reakcji owych na otoczenie docieram, w tym miejscu że spośród tego nielicznego co już widziałem, Ostatniego Wikinga uznając akurat za najsilniejszy powód do poświęcenia reżyserowi wzmożonej mej uwagi. Przede wszystkim to się klei, mimo iż składa się z mozaiki estetycznie teoretycznie nieskładnej - wzorów i kolorów pozornie bałaganiarsko zestawionych, a jednak finalnie efekt tej szalonej metody posiada magnetyzm większy niż doszukiwanie się logicznych dziur w fabule. Rzecz w tym przecież naturalnie, że kino absurdu zastosowanego by docierać do empatii widza należy traktować z przymrużeniem oka na poziomie formy, natomiast w pełni poważnie w kwestii treści przesłania. Ostatniego wikinga trzymają w garści EMOCJE i nie mówię tutaj o akcji, jaka przecież jest szalona i jej zwroty zaskakują nieomal co chwilę, bowiem kluczem jest wspomniana powyżej EMPATIA. To jest gigantyczny walor tej opowieści, że z kina zarówno brutalnego wizualnie, z niemniej szorstkim humorem efekt płynie niezwykle wartościowy, przez co napisanie iż Ostatni wiking bez względu na uczucie bólu jaki potrafi wywołać, to feel good movie - przekorne. Przekorny i trafiający w miękkie koncept, bo te emocje i ta empatia, to pod warstwą obłędu scenariuszowego, być może odpychającego purystów estetów, szczerość i prawda, więc wartości wszystkie w jakie szczególnie wierzę, gdy nie są traktowane jako podstępne narzędzie wywoływania określonych uczuć metodą perfidnej dosłowności. Mnie banały smucą i najczęściej reaguje na nie alergicznie, tak jak szantaże moralne i podobne. Oddaje serce więc zawiłościom i nieoczywistościom - labiryntom uczuć do odkrywania poprzez wzmożenie intelektualne i zdystansowanie poczuciem humoru ironicznym. Mówię tu o sytuacji podobnej, gdy pod twarzą zaciekle sarkającą, czy ogólnie aparycją złożoną z maski, zbroi, ekstremalnie jadu, kryje się kruchość zabezpieczana przed skrzywdzeniem. Z traumami bądź słabościami radzimy sobie sposobami różnymi, często jest to najzwyczajniej oszustwo - większa mniejsza gra, uciekając w błazeństwo, zwijając się w kłębek do bańki czy innością kłując zwyczajnych po ślepiach. Jak nie wyprzesz to się rozpadniesz! Często niestety za udziałem kompletnie pozbawionych czucia ludzkich potworów.
czwartek, 20 listopada 2025
Bugonia (2025) - Yórgos Lánthimos
Potężne cios, bądź ukąszenie w nos. Oglądasz człowieku z rozdziawiona gębą, stałym wlepieniem gał w ekran i podziwiasz przekozackie aktorstwo i całą wieloznaczną koncepcję perfekcyjnie zestrojoną z realizacją, a na finał jeszcze dostajesz przekąsem prztyczka w ten pieprzony nadęty, już nabrzmiały kinol, który tak samo jak ofiar rycia beretów jest niepodważalnie przekonany o wyższości własnego stanowiska wobec tego i tamtego. Trzeci ostatnio film ogólnie w podobnej tematyce świata nowej realności prawd i post prawd - manipulacji poprzez tworzenie teorii spiskowych kreujących alternatywną rzeczywistość. Funkcjonowania w kabinie pogłosowej - efektu, w którym członkowie środowiska lub ekosystemu są wystawieni na przekonania, które wzmacniają ich wcześniejsze poglądy poprzez komunikację i powtarzanie informacji wewnątrz zamkniętego systemu. Eddington i Jedna bitwa po drugiej, je mam na myśli, a praca Lánthimos wydaje się idealnym dopełnieniem tego swoistego, nieintencjonalnego tryptyku, bowiem każda z tych opowieści jest w formule zupełnie innej, więc i do ogólnego obrazu wnosi swoją indywidualną wartość i spojrzenie z zupełnie rożnego gatunkowego oblicza. Bugonia odnosi się wprost do teorii starożytnej, zakładającej że z martwego wołu mogą wykluć się pszczoły (AI podpowiada), która to z kolei (wysilam intelekt) sugeruje, że tylko z kompletnego rozkładu może narodzić się nowe czyste życie - a wszystko to w kolejnym cyklu. Lánthimos bierze archeologiczną zdawałoby się teorię i dopisuje do niej mięsistą historię, łącząc wiele (także absurdalnych wątków) w bardzo spójny proces analizy i syntezy obserwacji rozwijającego się w zastraszającym tempie świata wielotorowej dezinformacji. W Bugonii nietrudno doszukać się uderzania w liczne konkretne wykorzystujące słabe jednostki w kryzysach akcje ideologiczno-propagandowe i w instytucje czy naturalnie korporacje wyzyskujące pracę ludzką i bezrefleksyjnie eksploatujące środowisko, ale też mistrz Lánthimos staje w opozycji do oczywistych zdawałoby się zdroworozsądkowych przekonań, ironicznie dając do myślenia w finale - przewracając tylko pozornie dotychczasowo rozwijaną optykę, bowiem od początku czuć, iż nie traktuje swoich bohaterów w jednoznaczny sposób i nie wartościuje bezpośrednio ich toku rozumowania i zachowań. To nie jest przecież w taki oczywisty sposób zaangażowane społecznie, czy tym bardziej politycznie kino, tylko raczej prowokacja intelektualna, ukryta pod powierzchnią doskonałego thrillera. Kapitalnego, przemyślanego i błyskotliwego kina, które absolutnie nie traci walorów doskonałej zabawy, mimo że jest tragikomiczne, gorzkie i właściwie bez happy endu, bo trudno przecież liczyć na to że nie zmierzamy ku samozagładzie. Zmierzamy i może im szybciej, tym lepiej. :)
środa, 19 listopada 2025
Elskling / Być kochaną (2024) - Lilja Ingolfsdottir
Film osobisty, intymny - boleśnie szczery, o terapeutycznym oddziaływaniu. Typowy wrażliwiec dla wrażliwców. Naturalnie, skromnie i autentycznie o rozstaniu, bólu, braku zrozumienia, samoakceptacji, próbach ratowania tego, czego uratować się już nie da. Główna bohaterka w roli przewodnika po emocjach, niewypowiedzianych słowach, kontrastowych komunikatach, niespełnionych oczekiwaniach, braku zrozumienia w związku, rozpaczliwego poszukiwania siebie, gorzkich prób naprawy relacji z bliskimi. Ciężka i przykra to przeprawa ku prawdzie, poprzez odnalezienie własnego ja, w kierunku zrozumienia i akceptacji. Szczególną uwagę zwracają sceny z terapeutką, które koją ciepłem i nadzieją, które są światłem w ciemności oraz drogowskazem dla zagubionego, przestraszonego człowieka, jak i ujęcie przełomu w zaakceptowaniu i pokochaniu siebie, patrząc z trudną empatią w lustro - potęgowane przejmującą muzyką Susanne Sundfør. Skrajności ukazane w filmie, wywołują potężną dawkę emocji, dlatego też mocno zapadają w pamięć. Widz jest świadkiem rozmowy bohaterki z matką - bolącej, gorzkiej, nie dającej spokoju i tak potrzebnego ukojenia, aby po chwili przenieść tegoż widza na wygodną kanapę w przytulnym gabinecie terapeutki, nakryć go ciepłym kocem, otulić serdecznym słowem i pogłaskać po skołatanej głowie. Zakończenie filmu przynosi swoistą ulgę, jest złapaniem oddechu, zarówno dla bohaterki, jak i widza. Otwarta dłoń, otwarty umysł, otwarte serce, gotowe na nową miłość i szczęście, ale pod jednym warunkiem - aby pokochać, musi pokochać samo siebie. Niewielu tak jak Skandynawowie potrafi opowiadać zniuansowanie przełamująco o emocjach na finał zostawiający w ciszy, by się przeskanować i przeskanować kogoś kocha się kocha, próbując zrozumieć i sprostać oczekiwaniom. Bowiem OTWIERAJĄCA oczy zmiana przychodzi poprzez oświecenie i zrozumienie - poprzez taki terapeutyczny sztos, który przemeblowuje moje postrzeganie terapii, a związane jest to z jakością i błyskotliwością udzielania pomocy.
wtorek, 18 listopada 2025
Funny Games (1997) - Michael Haneke
Oryginalne Funny Games w kinowej odsłonie, czyli chyba z rozdziewiczeniem najbardziej kontrowersyjnego obrazu Haneke'go podświadomie tyle lat czekałem, aby spróbować go rozgryźć jak już zostanie przez wszystkich możliwych rozgryzaczy rozgryziony i to właśnie w okolicznościach dużego ekranu, z perspektywy nieomal już lat trzydziestu od premiery. Doświadczenie (pomimo próby czasu) wciąż jednak o mocy potwornej, nękający widza eksperyment reżysera od startu do samiutkiej mety. Od chwili gdy totalny jazgot muzyczny (ja to lubię takie a'la pattonowe odjazy coraz bardziej) wyprowadza widza ze strefy komfortu i biedaczysko jeśli nieświadome spieprzać z fotela do lobby kinowego jak najszybciej pragnie, po moment zamknięcia tej nieśmiesznie groteskowej próby odporności tymi samymi ekstremalnymi dźwiękami z przekornie wpatrującą się we mnie mordko-mordką niewinną jednego z oprawców. Rzecz w europejskim kinie wówczas nowa w formie narracyjnej (te mrugnięcia oka twórcy) oraz bezpośrednio przekorna, jak i wprost sadystycznie przegięta aby uzmysłowić/uświadomić jakim to fenomenem jest fascynacja poddawania się świadomego torturom - patrzenia na pozbawioną naturalnie nie tylko wartości jakiejkolwiek ale i po prostu sensu przemocą. Człowiek patrzy na "zabawę" sadystów i jest zniesmaczony, za chwilę wręcz wstrząśnięty i zdruzgotany, ale jednocześnie ciekawi go dalszy rozwój sytuacji - być może licząc że wszystko skończy się jednak happy endem (bo często się kończy), bądź co najmniej scenarzysta wymyśli jakiś twist, który nie pozostawi w stanie porażającej bezradności. Funny nie jest funny - jest mega nie funny. Ocean cierpienia, intensywnej bezsilności - sadystyczna orgia z minimalnym udziałem wizualnej bezpośredniości. W tym tkwi też geniusz przekazu Haneke'go, że nie musiał posuwać się do epatowania krwią i flakami by porządnie pierdo-Lnąć i zryć psychikę. Sprytna, treściwa prowokacja intelektualna level mistrz, ale i niebezpieczna próba charakteru, bo tu nie tylko myślę o brutalny gwałt na widzu chodzi. Tu widza się sprawdza - także w wymiarze niepodatności na nęcący posmak zdobywania przewagi i nią dręczenia. Także metaforycznie.
P.S. Czy Haneke świadomie tworząc ten film jako niemieckojęzyczny, dawał mi coś jeszcze do zrozumienia? ;)
poniedziałek, 17 listopada 2025
Pętla (1957) - Wojciech Has
Wojciech Has w temacie otchłani, czyli „reżyser zwolnionego rytmu, nastroju, skupienia i kontemplacji - artysta o malarskiej wyobraźni”, we własnej interpretacji, na podstawie opowiadania Marka Hłaski - „podporządkowując materię tej prozy, własnej problematyce i własnemu stylowi”. Alkoholika artysty godziny ostatnie, w wymiarze czysto egzystencjalnym. Z sugestywnie, lecz ascetycznie zarazem ukazaną, kluczową figurą kobiety opiekuńczej (Aleksandra Śląska młodziutka). Kochającą słabego pijaczka miłością ekstremalnie trudną (Gustaw Holoubek) - zmarnowanego, wyjałowionego postępującą desperacją. Z obyczajowością ówczesnej Warszawy, jako miasta powojennego, pełnego mroku i desperacji. Zmian przeistaczających ją i sugerujących wagę i kontrast przemian ustrojowych. Świeże wciąż, powojenne rozliczenia z samym sobą, w towarzystwie nawiedzających demonów niedawnej przeszłości. Paradoks tylko pozorny - przeżyć wojnę by utopić się w szklance gorzały. Totalna deprecha, przerażająca opcja upadku, rozsmarowania sobie wrażliwej gęby na krawężniku w rynsztoku - z kluczowym dla finału poruszającym monologiem postaci granej przez Tadeusza Fijewskiego. Kino prawdziwej grozy, a żaden przecież horror!
niedziela, 16 listopada 2025
Gruz 200 / Ładunek 200 (2007) - Aleksiej Bałabanow
Na podstawie prawdziwych wydarzeń (zostało to dwukrotnie podkreślone), więc jak na kaliber historii wprost niewiarygodne, gdyby nie czasy i miejsce - nie mentalność i pochodzenie. Gruby temat podany jakby nasz Smarzowski z Bałabanowem z tej samej szkoły filmowej się wywodzili i tworzyli nie tylko rodzaj gatunkowy zbieżny, ale i obaj opowiadali z podobnym bezpośrednio surowym, ironicznie makabrycznie zacięciem, bowiem nie trudno dopatrzyć się w Ładunku 200 cech kojarzących z Domem złym czy innymi wizjami naszego dyżurnego specjalisty od gruchotania widzowi kości. Ta sama patologia alko i to samo zepsucie moralne. Może tylko w Kapitanie Żurowie więcej lodowatego, perfidnego psychola, niż w postaciach ze Smarzowskiego. Ogólnie jak dla osoby poznającej w pierwszej kolejności szokujące prace Smarzowskiego, wygląda praca Bałabanowa bardzo bliźniaczo i zarazem różnie, kiedy powgryzać się jednak dogłębniej. Przytoczony Dom zły przykładowo jest zaiste bardziej wizualnie sterylny, niż Ładunek kręcony współcześnie, a wyglądający niemal jak jeden do jednego - jakby w czasach sowieckich byłby powstał. Taki bardziej tutaj Bałabanow autentyczny i przez to jeszcze intensywniej obraz degeneratów dotknięty realizmem zepsucia moralnego i totalnej beznadziei, a najbardziej anty ducha epoki. Niby okres totalitarnej siły władzy, a zarazem anomijnego obłędu, gdy można sobie pod okiem prawa pozwolić na to czego Żurow bez mrugnięcia okiem dokonał. Gigantyczne brawa dla aktora w tą chorą postać się wcielającego, gdyż to absolutnie najbardziej wiarygodny zwyrol obok największych pato-kryminalistów z historii kina. Dodam jeszcze, iż takie same uczucia odpychająco-wymiotne podczas seansu miałem tylko, gdy na Złotą rękawiczkę Fatiha Akina, na którą z polecenia przez kumpla z obrzydzeniem i chorą fascynacją, chowając wzrok za palcami się gapiłem. Myślę, że Ładunek 200 to te właśnie kierunki, czyli najwyższy poziom ludzkiego spierd*****a i makabry plus najwyższy sugestywnej oprawy wizualnej, podbitej tu akurat u Bałabanowa fenomenalnym wykorzystaniem treści muzycznej. Ohyda i obłęd, a w tym wszystkim realizm. Realizm historii i realizm jej opisania, arcy dosadnym językiem kina.
P.S. Mocne, mega mocne „ładunkowe” doświadczenie, tylko że to takie emocjonalne obciążenie które jednak nie przeszywa, zatem nie boli, więc dusza nie cierpi - tylko ono szokuje i wzbudza respekt, tak dla uzyskanego efektu pracy zespołu i tegoż odporności na wpływ działania przy takim totalnie poje****m projekcie.
czwartek, 13 listopada 2025
Frankenstein (2025) - Guillermo del Toro
Zero w sumie zaskoczenia, wszystko według oczekiwań, lecz czy zaspokajając je? Nie bardzo mam powody by czuć spełnienie, bowiem taki del Toro to del Toro kradnący mi już niemal ostatecznie w jego jako artystę perfekcyjnego wiarę - nazbyt sterylny i tanim CGI przesiąknięty (a są tacy, to nie żart, którzy piszą, iż „to jest wizualna uczta, ale nie taka komputerowo nadmuchana”). Jakby się nie starał, to się nie jednak nie postarał, gdyż nie boli najbardziej, fakt iż taka wizja „jaskrawo kolorowa” kłóci się myślę z koncepcją do fundamentu romantycznego filmu grozy od początku istnienia kinematografii przyspawanego, że on powinien emocjonalnie robić wrażenie i dotykać, a nie pieścić swoim mrokiem, a wstyd mi za del Toro, że najzwyczajniej jego pomysł realizacyjnie kuleje, bo (nie wiem) brakło funduszy, bądź co gorsza pracowitości i wytrwałości. Pomysł Guillermo jest poza tym bardzo dzisiejszy, więc raz współcześnie szablonowy, dwa skupiony na estetyce barwy pobłyskującej, a to nie to co mnie może od środka przeszywać. Ja nie potrzebuje obróbki graficznej sterylnie higienicznej, tylko szczerości surowej, a tu jej brak kompletnie, co odbiera możliwość przeżywania na rzecz w jakimś stopniu wartego uznania, ale jednak oszukiwania wzroku. Być może to właśnie twórcy chcieli osiągnąć, iż historia Wiktora i “Potwora” przybrała formę baśni dla wszystkich z popularnymi gustami optycznymi, stąd też kompletne (to jedynie revolta) uczłowieczenie możliwie najdalej posunięte bohatera tytułowego (mega przystojniak pokiereszowany, to jednak wciąż mega przystojniak). Mnie ani świat wykreowany przez scenografów i grafików, jak i nowe, przystojne oblicze Franciszka nie trafiło i nie ma mowy bym w jakikolwiek sposób mógł tą interpretację stawiać obok tej najznakomitszej w adaptacji Kennetha Branagha. Bez względu na podpowiadany mi fakt obiektywny, iż ona najbardziej wierna literackiemu oryginałowi oraz zatopionemu w treści wartościowemu, głęboko humanistycznemu przesłania oryginału. Dla mnie ten FrankenFranek, to powód jeden z najsilniejszych, by przestać już wierzyć, iż kiedykolwiek Guillermo del Toro sięgnie jeszcze nieprzeciętnego poziomu Labiryntu Fauna i Kręgosłupa diabła. To jest ładnie niedopracowane i nie ma szans na dłuższe zapamiętanie, choćby Franek był cud miód, a dekoracyjność i przepych kostiumowy oczopląs powodowały.
P.S. Pomyślałem co napisałem z początku, a potem (taki pozorny twist) dałem się pomimo to wszystko co powyżej, jednak trochę wciągnąć, tej tylko na pozór bardzo przemyślanej czy dopracowanej wizji, którą jedni widzę się zachwycają, a inni nie są (delikatnie pisząc) nią oczarowani.
środa, 12 listopada 2025
Izgnanie / Wygnanie (2007) - Andriej Zwiagincew
Dostałem do wciągnięcia teoretycznie czystej wody filmowe arcydzieło i ono pozornie dość jałowo z początku na mnie wpływając, ostatecznie w praktyce przemieliło (prze-memłało) mnie i wypluło kompletnie osłupiałego, ale i zarazem z wrzącymi w umyśle odkrywczymi, przełomowymi, krytycznymi wobec własnej ignorancji i arogancji samczej przemyśleniami. W mimice i między wierszami w ciągu kolejnych surowych i jednocześnie poetyckich ujęć mnóstwo wymowy pouczającej, lecz nie ofensywnie dydaktycznej treści. W długich ujęciach milczenia, tyle samo co w dialogach i gestach zawartości, jaką dopiero quasi epilog retrospekcyjny światłem wyjaśniającym rozjaśnia - wstrząsając i uprzytomniając. Tej treści nie podanej wprost, a sączonej z wolna, przelewanej świadomie oszczędnie bezpośrednio, a obficie niedosłownie. Sprawdzian z nieoczywistej męskości zostaje tutaj w punkcie kulminacyjnym totalnie oblany, a miało być prosto i dobrze - ona miała być ich matką, a on ojcem. Pomimo i dla, bowiem „pomimo” ukłucia tam gdzie honor faceta mieszka i „dla” dzieciaków w kontekście dorastania w rodzinie pełnej, gdyż naturalnie odpowiedzialności za dorosłych decyzje, traumy i frustracje, ponosić nie powinny. Wstrząsający portret cierpienia w milczeniu, z różnych perspektyw do wnikliwej jest tutaj obserwacji i ciąg decyzji podejmowanych w emocjonalnym uścisku i bezradności - ku osądowi moralnemu wszystkich głównych postaci dramatu, poddawana dawka obfita. Oblicze do przejrzenia duszy kobiecej, zbolałej pod wpływem przyduszenia bezradnością i niezrozumieniem w samotności - obciążenia potwornymi konsekwencjami biernej, nieświadomej męskiej toksyczności. Przejmująco-hipnotyzująca, niezwykle gorzka to historia, osadzona w realiach ponurych i malowana operatorsko tonami wyblakłymi. Dzieło które w formule emocjonalnej kolorystyki przygaszonej, przetacza się po sercu jak walec, a przecież nic w nim nie jest sztucznie dla efektu potęgowane, bowiem scenariusz nie zakłada manipulacji uczuciami. One są w nim skondensowane z natury, tak jak w powściągliwym, pozornie bez życia aktorstwie. To jest jakaś gigantyczna obszerność. Nie do przecenienia, totalny jeb w mój ślepy i głupi męski łeb!
wtorek, 11 listopada 2025
Salto (1965) - Tadeusz Konwicki
To w Salcie też znakomity Cybulski wyskakuje z pędzącego pociągu i historia za zaledwie półtora roku (tak jak przede wszystkim z wcześniejszą - Pociąg Kawalerowicza) pośrednio powiąże tą scenę z jego śmiercią w fatalnie głupich okolicznościach. Wprost natomiast samej treści Salta odniesienia wielorakie, odmienne jego interpretacje. Ono rozbudowanym snem na dla zaangażowanego artysty, nieprzyjaznej owego poglądom jawie. Myślącego nieszablonowo - funkcjonującego w skupionym wszechświecie osobistych doświadczeń i bez dosłowności żadnej przelewającego je na papier. Filmowo doskonale zagranym, bogatym głęboką opisową metaforyką subiektywnych skojarzeń przykładem intelektualnej akrobatyki wrażliwego literata, scenarzysty i reżysera - myśliciela. Przesiąkniętym dramatycznie w poetyckim tonie wojenną traumą, romantycznie intelektualnym, deklamacyjnym i filozoficznie refleksyjny zbiorem przemyśleń, jakie mogą być mało zrozumiale z punktu spostrzegania współczesnego widza i pokoleń nie dotkniętych cierpieniem psychicznym, powodowanym wspomnieniami lęku, stresu ogniotrwałego. Dla mnie w tym kontekście tajemniczym, trudnym do odpowiednio głębokiego strawienia, ale na swój sposób hipnotyzującym i dającym mocno do myślenia oraz odkrywania za rzadko otwieranymi drzwiami intrygujących mnie własnych potencjalnych pokładów subtelności. Chociaż estetyka emfazy nie jest mi przyjazna, tutaj potrafiła mnie przejąć, a bardzo pomagały w tym intelektualnym tragizmie, tak niezwykle sugestywne, interesujące, enigmatyczne postaci, jak jednak uniwersalne wciąż prawdy o naturze ludzkiej i proste środki ekspresji, na wysokim poziomie zaangażowanej intensywności zaserwowane. Zapamiętam nie tylko aurę, ale rzecz jasna scenę wirowania w tańcu i pląsów finałowych. Salta i walczyka choreografię, plus wspaniałych, już ikonicznych aktorów czar - z urzekającą kreacją Wojciecha Siemiona i prześliczną buzią młodziutkiej Pani Marty Lipińskiej.
poniedziałek, 10 listopada 2025
Presence (2024) - Steven Soderbergh
Zastanawiam się co i jak - albo w sumie nie, bo nie ma nad czym prężyć zwojów, gdyż to tylko poprawnie zrealizowany technicznie, z użyciem współczesnej technologii operatorskiej zaawansowanej, film multipleksowy typowy, jaki ni ziębi ni grzeje. Przelatuje w momencie i nic nie pozostawia, poza poczuciem obcowania przez chwilę właśnie z kinem rozrywkowym, wypełniającym czas wolny. Takie reżyserskie skorzystanie z ogranej formuły i dopieszczenie jej wspomnianą techniczną zabawą kamerą, w celu uzyskania produktu jaki jest ładny, niby posiada wartościowe, jednak niezbyt ambitne przesłanie, ale też skupienie na jego treści nie przeszkadza we wciąganiu odpowiednio posolonej porcji maślanego popcornu. Fabuła jest akurat mocno naciągana, mimo to raczej sumiennie narracyjnie poprowadzona i w sumie nie dziwi obrót spraw taki jaki ma miejsce, bo jakiś chociaż pół twiścik w dużej mierze przewidywalny w mainstreamowym kinie o duchach być musi. Jedyne prócz rozczarowania miałkością finalną pracy Soderbergha, jest zdziwienie że ktoś z dorobkiem zasłużonym musi kręcić rzeczy pozbawione pazura, a nawet tożsamości w ilościach niemal hurtowych, by może utrzymać się w branży - lub chociaż być w niej jeszcze jakoś pamiętany. Nie znam specyfiki hollywoodzkiej dzisiejszej, ani nie znałem naturalnie jej z przeszłości, ale czy nie sprytniej, a na pewno bardziej zasługując na szacunek, byłoby nakręcić coś co huknie, trafi i rozłupie raz na kilka lat, niż wystrzeliwać takie ślepaki co pół roku?
P.S. Plus pośród tej nijakości i załamki może jeszcze taki, że Soderbergh wie chyba co to taka Puma Blue muzyczna. Jeśli to od niego ta sugestia.
niedziela, 9 listopada 2025
Daddio / Nocą w Nowym Jorku (2023) - Christy Hall
Głos Lalu w pełni od połowy startowego długiego zdania oddaje, bowiem poddałem się i tyle mam do powiedzenia ile utrzymałem się przed telewizorem w skupieniu w miarę, i ile mniej więcej wychwyciłem, a to za mało by osądzać, gdy ta nocna przejażdżka to taki trochę słodko-gorzki trip z łyżką dziegciu, lecz odrobinę zbyt prosty, by stać się intelektualnie pociągającym (słabe dialogi? Możliwe), ale ale... nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, bo i tematyka dość poważnie życiowa, zamknięta w taksówkowej przestrzeni, i finał zaskakująco dobry, i kto wie, co się zdarzy po zatrzaśnięciu drzwi i po pożegnalnym uścisku. Duet Dakota-Penn celnie dobrany - ona pogubiona, zakochana, ufna młoda kobieta kontra podstarzały „fafarafa” i on, wujek „dobra rada”, może chwilami zbyt obleśny, pokiereszowany jednak również mocno życiem, próbują pomóc sobie nawzajem. Mają sporo czasu, dystans spory na rozkminy, i takowe się dzieją, eskalując poprzez zabawę do dramatu. Gra w „kotka i myszkę” niepokojąco zmierza ku odarciu tej dwójki z wszelkiej dumy i godności, skutecznie rozbija ich bezpieczną skorupkę, odziera z wszelkich złudzeń, odkrywa ukryte, ujawnia tajemne, koi bolące, łagodzi zapalne, zmienia stałe, przynosi końcową ulgę, tylko czy poza wnętrzem taksówki również? Obiecuję Lalu i sobie, że luknę jeszcze jaki to ten finał między innymi zaskakujący. Wypadałoby!
sobota, 8 listopada 2025
Honey Boy / Słodziak (2019) - Alma Har'el
Autobiograficzna prawda z fikcją zmieszana. Quasi biografia i zarazem terapia ratująca doświadczoną trudnymi przeżyciami sprzed lat psychikę znanego hollywoodzkiego aktora. Specyficzne aktorskie dzieciństwo bohatera to raz, ale ta analiza niezwykle dojrzała, skupiona zostaje przede wszystkim na relacji z ojcem burzliwej - którego odważnie sam tu Szaja gra, przez co spotykają się dwie perspektywy w jego interpretacji. W drugiej zdecydowanie kolejności (raczej wyłącznie) w tle wpływ za wczesnej, dla jedynie zarobku kariery jest rozpatrywany, fakt iż od lat dziecinnych w branży i odpowiedź na pytanie jak odłożyło się to cieniem na jego kondycji mentalnej. Dominuje poruszające, momentami wstrząsające wybebeszanie, totalna intymność wywalona z flakami, niezwykle uczciwie. Kilka scen to wręcz emocjonalny sztos, wybitne doświadczenie podskórne, potężny szok - gdy konfrontuje się ojca zasadnicza trauma, nieporadność czy często nieprzepracowana agresja, z dzieciaka lekcją zbyt szybkiego dojrzewania do odpowiedzialności. Ojciec wrażliwiec, outsider i niestety przemocowiec, autorytatywny frustrat po przejściach. Nie radzący sobie z własnymi demonami i przerzucający w konsekwencji to co w nim nie do zaakceptowania, na wątle barki smarkacza. Pomimo wielu wad, ojciec jednak potraktowany w scenariuszu wyrozumiałe i dojrzale - jako postać niejednowymiarowa, pełna nerwowej sprzeczności. Znakomity w ten sposób powstał film osobisty - gigantycznie poniewierający serducho. Wieloznaczny, głęboki, autentyczny. Klejnot pośród obrazów o jakich istnieniu gdzieś głęboko w świadomości wiedziałem, ale w zatrzęsieniu bieżących premier zapomniałem. Nagle łup - dostałem namiary i tak tak, dziękuje Lalu - wielkie thx za czwartkową inspirację. :)
P.S. Poza tym w temacie. Ten synek (Noah Jupe) kapitalny po całości i to dzięki niemu i uwodzącej chemii z LeBeoufem efekt tak dogłębnie angażujący. Jaki natomiast Lucas Hedges - on niestety jakby z innej bajki obsadzony. Być może świadomie, z premedytacją, ale spójności przez to pomiędzy bohaterem dzieckiem, a młodym dorosłym nie było. Co jednak da się znieść bez większego problemu, bowiem wszystko co ważniejsze odbywa się w bezpośredniej konfrontacji syna z ojcem, na wcześniejszym poziomie chronologicznym.
piątek, 7 listopada 2025
After the Hunt / Po polowaniu (2025) - Luca Guadagnino
Niekoniecznie to dobrze wróży, gdy reżyser macha film po filmie, nawet jeśli w fachu jest biegły i w swojej historii ma obrazy wręcz genialne. Guadagnino to elitarna firma, ale nie wszystko jego kopie równie zamaszyście, więc gdy w istotnie zwartym czasie puszcza do kin Challengers, Queer, a teraz After the Hunt, to waham się czy warto, bo mam obawy o jakość w stylu. Tyle z obaw, ile z nich już po kwadransie pozostało, że po tych piętnastu około minutach cała ona wyparowała i byłem wkręcony - misternie historią opowiadaną opleciony. Bowiem Po polowaniu żyje klasycznym kinem, jakie moje skojarzenia prowadzi ku filmom sprzed około 40 laty, z tajemnicą obficie na podłożu relacji opartą. Jestem skory brawami Luke nagradzać, gdyż stworzył coś bezpiecznego i intrygującego zarazem, z arcy dobrze rozwijającym się suspensem - bez zbędnych fajerwerków psychologiczne widowisko, w doskonałej oprawie aktorskiej, swoją często nadmiernie wrażliwą optyką uchwycił. Gdzie prawda w morzu kłamstw, rzeczywistości pozorów? Sztuczności na pokaz, ukrywających skrzętnie prawdę o egocentrycznych snobach intelektualistach z poczuciem wyższości i misji - straumatyzowanych w nieznanych i traumatyzujących w odkrywanych na bieżąco okolicznościach. Liczne smaczki wplótł z gracją Luka, podporządkowując się klasycznej linii narracyjnej, w której nadrzędnym jest wzbudzać niepewność w wydawaniu wyroku, osądzaniu na podstawie tak stereotypów, jak współczesnej poprawności politycznej. Tu się tropi indywidualnie, jest się sprowokowanym skutecznie do wytężonej analizy na podstawie obserwacji odsłanianych danych, które niełatwo zinterpretować celnie, bez wątpliwości. Innymi słowy miałem tu do czynienia zgodnie z środowiskowymi namiętnościami (film o uczelnianych intelektualistach), z przeniesieniem teoretyki akademickiej na grunt praktyki zdarzeń, by pozbawić suche dywagacje zarzutu o bez znaczenia paplanie humanistów jajogłowców. Skonfrontowaniem się ich z żywym organizmem prawdziwych konsekwencji - jak się okazuje pozorami tylko ku zmyłce karmionych. Aktorsko bosko - kapitalna, kontrolująca ekspozycję, pomimo zmian szczególnych twarzowo-okołotwarzowych Julia, lecz mnie tu A. Garfield aktorsko najmocniej zaimponował i jeszcze z innej beczułki nutą Trent Reznor ze wsparciem zrobił bardzo dobrze. Dialogi obfite w intelektualizm to jazda aktorska najwyższej próby, dając konkretnie kameralnie czadu, bez względu i wpływu Stuhlbarga grającego (jeju) Robina Williamsa dosłownie, bowiem robi to gość przeuroczo. Bardzo obraz klasycznie wyrazisty, mimo że obraz w ujęciu treści mglisty - tak w jednym zdaniu, bym jego złożony charakter podsumował.
czwartek, 6 listopada 2025
A House of Dynamite / Dom pełen dynamitu (2025) - Kathryn Bigelow
Niewiele minut do początku końca świata, w trzech odsłonach, czyli gapimy się bezradnie jak piony decyzyjne dają duuupy, więc świat się prawie praktycznie pali i wali, licząc oczywiście iż demokratyczni kierownicy są w godzinach sprawdzianu rozsądni, a zanim przyjdzie powiedzieć sprawdzam też zaradni i przygotowani. Niczego w zasadzie (jakbyśmy nie byli wyrozumiali) takiego jednak nie obserwujemy, bowiem dominuje zaskoczenie, lęk i powściągliwa, ale jednak proceduralna panika, stąd jak net donosi netlifxowemu do tematu podejściu autorstwa Kathryn Bigelow dostało się od rzeczywistych bohaterów dramatu. Pentagon i Biały bodaj Dom oburzeni, krytykują - nie potwierdzając iż wykażą się jedynie przerażającą bezradnością. W gestii mojej (jako nawet nie ważnego pioneczka w tej grze globalnej) pozostaje jedynie posiadać fundamentalnie naiwną nadzieję i skupić się na ocenie wartości filmowo-rozrywkowej produkcji zasłużonej dla gatunku polityczno-wojennego reżyserki. Twierdzę stanowczo, iż Bigelow robiła to niegdyś znacznie lepiej, intensywniej, a tym razem tylko poprawnie - dostosowując się do schematu, jakby sposób perspektyw trzech różnych nie próbował owej schematyczności przełamywać. Nie pomagają być może właśnie one, gdyż są nierówne i ku mojemu ubolewaniu, gdy wydaje się że można w miarę kameralnie surowo teoretycznie o zagładzie nuklearnej bez nadmiaru wzruszu, to mega ostatnie spojrzenie doprowadza do poczucia obcowania z typowo amerykańską nabrzmiałą patosem formą. Ogólnie nie było trudno przebrnąć, lecz daleko do oklasków. Dobry tytuł tak w ogóle i to największa Domu pełnego dynamitu zaleta, bowiem uderza kalką oczywistości i niestety gdyby nie czasy w jakich żyjemy i realne zagrożenie, ten strach który miał wywołać, nie generowany filmową fikcją, a lękiem w realu. A to żadna zasługa przecież Bigelow i spółki.
środa, 5 listopada 2025
Lunatic Soul - The World Under Unsun (2025)
Zgadzam się i sprzeciwiam się zarazem! Kuriozalnie, może paradoksalnie waham się w co przez kontekst uczuć wierzę teraz bardziej - wierząc sobie! Mam bowiem na uszach krążek (a w zasadzie dwa i w tym problem), który jest jako całość (bez filetowania jeszcze) ogólnie znakomity i podaje dłoń, przybijam piątkę, zbijam żółwika z każdym kto twierdzi, iż Mariusz Duda nagrał rzecz wyśmienitą. Tylko że ja z zasady jestem na NIE, gdy artysta daje się ponieść własnemu egU i tworzy sztukę w przesadnej ilość, nawet jeśli jest ona na wyjątkowym poziomie. Zwyczajnie uznaję iż lepiej mniej niż choć odrobinę za wiele, a tu prawie (jeśli dobrze piszę) dziewięćdziesiąt minut dość mimo wszystko jednorodnej w konsystencji, bez względu iż przekrój ingrediencji całkiem szeroki potrawy. To dla mnie osobiście ponad oczekiwania i ponad możliwości utrzymania aż tak długo skupienia na muzyce właśnie lekko się powtarzającej. Tym bardziej że spora część The World Under Unsun to spokojne klimaty, raczej senne, uspokajające - w objęcia Boga snu wciskające, a nawet jeśli jest dynamiczniej z drapieżną elektroniką, to nie trudno uznać, iż w większości każdej z kompozycji przebija się etniczne transowe bujanie, a ono uspokajając może też znużyć. Dlatego szanując wszystko co Mariusz na nowym materiale zechciał zmieścić, bo popeliny taki wytrawny kompozytor wprost to nie wciska. JEDNAK twierdzę całkiem stanowczo, że ja bym sobie nową porcję tej nuty oględnie pisząc przykrócił i postawił na numery bardziej żywe, mniej powiązane stylistycznie z dotychczas ostatnia płytą, jaka niekoniecznie po latach zostaje ze mną i we mnie. Wolę LS we wdzianku poniekąd nowofalowym o kroju zimnej fali spotykającej new romantic i sznyt progresywny, tudzież art rockowy, czyli chronologicznie LS z przed i przedostaniej płytki, gdzie basik cudnie pulsował, a kawałki przywoływały skojarzenia z ejtisami. Które to akurat wejścia na The World Under Unsun tak bym przyporządkował, to każdy raczej elementarnie ogarnięty fan projektu bez problemu wyczuje. Folkowe wycieczki bym raczej pominął, epickie rozwinięcia jedne przytulił, inne oddał komuś bardziej zafascynowanemu w dobre ręce, a sentymentalne quasi ballady też w zależności która - zostawił jako kontrast lub umieścił na jakimś dodatkowym wydawnictwie, być może a'la akustycznym. Problem jednak spory leży w fakcie, że znacząca reprezentacja analizowanych utworów potrafi mieć w sobie każdy przywołany stylistyczny kierunek, a też te z bajki mojej NIEbajki po prostu zaczynam coraz bardziej lubić (serio) i wciąż trudno mi się jeszcze konkretnie zdecydować, co zostaje, co odpada. Jeśli wciąż będzie trudno - to TRUDNO! Dam sobie spokój z majstrowaniem. Dając sobie póki co na wstrzymanie he he jeszcze.
P.S. Ja pierdzielę! Dotarło do mnie w kilkadziesiąt minut po spreparowaniu tekstu, że TWUS ma w sumie niewiele wspólnego z tymi albumami które w dyskografii Lunatic wolę, a coraz bardziej mi się podoba, co oznacza... Hmmm... oznacza że albo go kompletnie nietrafnie diagnozuję, albo etniczne akcje Dudy mi się w gust wkręcają.
wtorek, 4 listopada 2025
J'ai tué ma mère / Zabiłem moją matkę (2009) - Xavier Dolan
Właśnie zamknąłem reżyserski dorobek Dolana i paradoksalnie uczyniłem to oglądając jego debiut powstały gdy wizualny wieczny smarkacz był zaledwie dwudziestolatkiem, a już wtedy wstrząsając krytyką w Cannes, zdobył sobie uznanie - tym samym stając się tak najmłodszą, jak i poniekąd największą reżyserską nadzieją. Pierwszy film Dolana w formule quasi biograficznego kameralnego dramatu, z perspektywy jego dalszych dokonań, a szczególnie wziąwszy pod uwagę genialną Mamę, nie robi tak potężnego wrażenia jakbym zakładał, póki się z nim zdążyłem z gigantyczną obsuwą zapoznać. Zmienić to faktu jednakże fundamentalnego nie jest zdolne, że jak na startowy obraz nie obejrzany zaraz po powstaniu (z perspektywy świeżości), ślad pozostawił i mógł zasadnie dać chłopakowi kopa w postaci wiary w siebie (w swój talent i wrażliwość), gdyż opowieść treściwie surowa, lecz obudowana wizualnie formułą ubogaconą, mnie i dzisiaj w skupieniu i lekkim wstrząsie pozostawiła. Udało się wchodzącemu wówczas w okres dojrzałości artyście zauważyć i uwypuklić to co ważkie, poprzez opisanie historii nie tylko skomplikowanej, rozemocjonowanej, a wręcz wybuchowej relacji pomiędzy synem i matką, ale zarazem podpowiedzieć diagnozy przyczynowo-skutkowe takiego stanu rzeczy. Bohater to zaburzony, bezradny w stanach podnieceń egocentryk, labilny/niestabilny w uczuciach, miotający się i chyba zrzucający podświadomie winę za stan rodziny na matkę, bądź ośmielony przekraczać granicę - przesuwając ją konsekwentnie, bez praktycznie korygującej reakcji. Mnóstwo ekspresji, słowotoku i napięć wewnętrznych eksplozji, a pod warstwą nadrzędnej jego frustracji brak elementarnej wyrozumiałości/empatii i wewnętrzny niepokój permanentny. Może tu problem tkwił w tym, iż osobowości postaci poniekąd tak bliźniacze i reakcje podobne - brak akceptacji dla siebie, powodowały ekstremalnie krytykę wobec bliskiego? Miłość i nienawiść w pętli dysfunkcjonalności w konwencji pamiętnika - rodzaju narracji złożonej, formalnie nie jednowymiarowej. Poza tym ten film, to jednocześnie kameralny dramat, jak i wizualnie, scenograficzne historia z precyzją i smakiem opowiedziana. Dolan reżyser niekonwencjonalny, młodziutki ponad standard i Dolan aktor ekspresyjny, wystarał się skutecznie opowiedzieć i wyjaśnić z dozą zawartej w tytule prowokacji metaforycznej zależności i jestem bez względu na minimalne niedosyty jak zwykle pod wrażeniem, ile w takim gołowąsie już mega dojrzałych przemyśleń i błyskotliwego odszukiwania się fundamentów. Świadomości już wówczas wybitnej, w inteligentnej treściwie i artystycznie ciekawej formie filmowej. Mimo że wciąż obecnie jeszcze młody człowiek kopać głębiej, jeszcze emocjonalnej i dla oczu finezyjniej - udowodnił w przyszłości iż potrafi.
czwartek, 30 października 2025
Soulfly - Chama (2025)
Chame Max otwiera bardzo obiecującym intro i nie spuszcza z tonu przez te krótkie trzydzieści z małym okładem minut jej trwania, bowiem konstrukcja najnowszej płyty Sopulfly jest mega skompresowana - co poniekąd przypada mi do gustu i poniekąd spełnia moje oczekiwania. Poniekąd niestety, gdyż wszystko co kiedyś najlepsze w dyskografii projektu starszego Cavalery, to były krążki wielowymiarowe, gdzie spotykała się surowizna z odlotami kompletnie jedynie teoretycznie niespójnymi z brutalnym uderzeniem. Chama zasuwa od startu do mety na agresji i nie jest to jedynie agresja prymitywna, bo dzieje się tutaj naprawdę dużo i szczególnie ciosy startowe ciekawie są wyprowadzane i nie brakuje w ich zwartych strukturach finezji. Podejrzewam (żadna odkrywczość), iż efekt finalny osiągnięty jest wypadkową tak bieżących fascynacji Maxa, których pochodzenie czuć najbardziej intensywnie w projekcie Go Ahead And Die oraz ciągotek wciąż (cieszę się) ku urozmaicaniu o wpływy z zupełnie innej bajki rytmicznej. Chama pomimo że jest bezpośrednia, więc przyrządzona na ostro, to wzbogacana o naprawdę fajne pomysły - przyprawy dosmaczające struktury poszczególnych numerów. Problem jednak w tym, że jako pełnowymiarowy album jest jakby niedokończona - rozczarowująca pod względem czasu trwania. Być może nie ma tego złego co by na dobre Chamie nie wyszło, gdyż bywało w niedawnej przeszłości, iż pośród znakomitych kompozycji na płytę głównodowodzący wciskał najzwyczajniej marne wypełniacze i czas się zgadzał, lecz odczucia satysfakcjonujące już nie bardzo. Może najlepszym kompromisowym wyjściem byłoby, gdyby Max się tak w kwestii systematyczności wydawania materiałów nie spieszył i dał sobie tyle przestrzeni aby wszystko zaskoczyło i zagrało jak należy? Chyba że kłopot tkwi w prozaicznych wyborach obsadowych Pana Kierownika i ograniczenia towarzystwa raczej do sprawnych, ale jednak tylko wyrobników, miast poszukać bądź zatrzymać wokół siebie ludzi z szerokimi inspiracyjnymi sugestiami. Kierownik jest świetnym kompozytorem, ale może za bardzo się na różnych frontach już wypśtykał i potrzebuje wsparcia. Tak czy inaczej Chama ma sporo momentów (kilka najlepszych od lat numerów) i coś w niej interesującego POMIMO żyje.
środa, 29 października 2025
Spiritual Cramp - RUDE (2025)
Lubię tych zadziornie wyluzowanych typków i ich archaicznie najtisowe podejście do tematu, przez co lubić też się staram ich punkrockową nutkę o korzeniach właśnie w sentymentalnych latach dziewięćdziesiątych. Kto pamięta te zamierzchłe czasy i ekipy spod znaku The Offspring czy Green Day oraz kilka innych logotypów bliższych popowej stylistyce niż punk rockowego "gitarzenia", ten bez znajomości muzyki Kalifornijczyków wyobrazi sobie co i jak mogą grać. Sprawdzą zainteresowani, zleją zdegustowani, a ja w ramach szybkich przemyśleń (nie ma nad czym głęboko dywagować), napiszę, iż RUDE niczym zasadniczo i wprost od debiutanckiego krążka się nie różni. To po prostu zbiór skocznych, podbitych fajnie basowym filingiem i zaśpiewanych z charyzmą (wokalista jest bardzo jakiś i sympatię swoją smarkatą łobuzerską prezencją wzbudza) piosenek, które do niczego wyższego prócz dobrej zabawy na scenie i pod sceną na ich gigach nie aspirują. Są tylko i nic poza tym po to by wyrzucić z siebie czystą energię i antyestablishmentowe poglądy. Skrytykować biało-kołnierzykowe cwaniactwo i dać upust złości, która tak naprawdę nie posiada cech negatywnych, a napędza bardziej niż w kierunku frustracji, ku artystycznej kreatywności i dystansowi wobec nakręconemu na pieniądz niewolnictwu. Chłopaki grają myślę tak dosłownie jak myślą o życiu i jak na co dzień funkcjonują. Mają ochronną powłokę z poczucia humoru oraz inteligentne, błyskotliwe zmysły, lecz pozbawieni są pretensjonalnych mega-ambicji intelektualnych. Zdrowe podejście i fajna, nie odkrywcza, za to zagrana z biglem nuta, jaka mnie nie boli, mimo że często się niegdyś zdarzało, iż zbytnia banalność buntownicza w dźwiękach około punk rockowych mnie odrzucała. Polecam szczególnie na przełamania tym co wciąż tak mają jak ja miewałem niegdyś. ;)
P.S. Gdyby się przysłuchać bez konieczności wytężania uszu, to prócz jajcarskiego punk rocka sporo tutaj lajtowych odprysków tak reggae oraz ska, czy ogólnie rockowej sceny brytyjskiej z lat siedemdziesiątych na równi z zachodniego wybrzeża surfing rocka wpływami - moi kochani. :)
















.jpg)








