wtorek, 3 grudnia 2024

Minghun (2024) - Jan P. Matuszyński

 

Sugerowano że wielka rola Dorocińskiego i on sam zdawał się zapowiadając/polecając film w to uwierzyć, a co ja myślę, to nie czułem się może wybitnie rozczarowany, ale też rozklejony Dorociński to nie od razu aktorsko wybitny Dorociński. Może ja nie kupuję z zasady jego estetycznej klasy, bo nie widzę w niej autentyzmu tylko pozę, więc kiedy gra na smutno, wychodzi mu znacznie bardziej sztucznie, niż kiedy rola daje mu szansę zrzucić gorset wypacykowanego dżentelmena - patrz Teściowe lub Moje Córki krowy na przykład! W okolicznościach tematu nowego długiego metrażu Matuszyńskiego, wszystko wskazywało że wciśnięty w owy gorset zostanie i nie będzie z natury w stanie mnie przekonać. Jeśli więc więcej w jego kreacji dostrzegam przez pryzmat stereotypowego nastawienia, niż rzeczywistego oddziaływania, to z góry przepraszam za wprowadzanie w błąd, dodając iż bez wątpliwości jednako uważam, aby nie bardzo sam autor scenariusza w wyrwaniu się ze schematu jemu dopomógł, scalając jego postać w teorii z dwóch ostro ciosanych, niewystarczająco do zbudowania wielkiej kreacji zniuansowanych bloków cech charakteru. Matuszyński też nie wydobył w procesie realizacji z tejże cierpiącej postaci więcej niż tylko poprawnego zestawu specyficznych, a tym samym schematycznych reakcji, nawet jeśli bardzo możliwe, iż wiedział co chce w teorii za pośrednictwem podjętego tematu i gatunku filmowego (blisko kieślowszczyzny) pokazać i przekazać, dokonując tegoż co najwyżej dostatecznie dobrze, aby jedynie kompletnej porażki do swojej filmografii nie dodać.

P.S. Czy jest to obserwacja czyjejś żałoby w realu czy na filmowym ekranie, to zawsze myślę doświadczenie z rodzaju surrealistycznie niepokojących, testujących podstępnie człowieka w człowieku, bo to zawsze te kompulsywne myśli, że strasznie przykro, ale jak fartownie, że nie ja jestem w tej teraz sytuacji. Tym bardziej jest ono osobliwe, gdy ta żałoba w formie egzotycznej, natomiast warunki nasze polskie, a ponadto w filmowym wydaniu na ekranie raczej na podstawie scenariusza bez dramaturgii większej, li tylko ta jaką sama w teorii sytuacja tragedii i żałoby może wywołać.

poniedziałek, 2 grudnia 2024

Skunk Anansie - Stoosh (1996)

 

To nie jest wyznanie o silnym emocjonalnym zabarwieniu, bowiem rzecz się dziejąc (premiera Stoosh), ona wówczas nie wywoływała we mnie większego zainteresowania, niż zarejestrowanie w świadomości, iż wszedł na rynek album zawierający jeden z największych hitów tamtego okresu. Hedonism był wszędzie (TV, radio i w codziennych muzycznych mega entuzjastycznych gadkach wszystkich którzy wówczas popularnym rockiem się interesowali) i to on zapewne nagonił Skunk Anansie znakomitą część fanów na lata, bynajmniej nie proponując już nigdy później albumu na którym taki podobny mega hit mainstreamowy byłby zagościł. Ja przynajmniej sobie nie przypominam sytuacji w której nazwa Skunk Anansie tak mocno wryła by mi się w berecik, jak wtedy gdy to co powyżej! Co jeszcze bardziej ciekawego, to nie czuję do Stoosh sentymentu, gdyż bardzo powierzchownie jego temat lata temu i tylko przez chwilę przerabiałem, ale teraz ku mojemu zaskoczeniu, gdy odświeżyłem sobie już w formacie skupionego całościowego odsłuchu jego zawartość, to nie napiszę, iż dość silne echa takich numerów jak Infidelity (Only You), Twisted (Everyday Hurts), czy Brazen (Weep) we mnie się nie pojawiły. Dziwne, wręcz zadziwiające, bo serio sobie nie przypominam bym Stoosh poświęcił więcej czasu niż ten który zagospodarowywali sobie w mediach. Zatem albo ten atak na stacje radiowe i stacje telewizyjne muzyczne był jeszcze bardziej zamaszysty niż pamiętam, bądź gdzieś u kogoś będąc gościem na kwadracie, bywałem obficie tymże albumem częstowany. Już sobie nie przypomnę, ale przyznam że być może zasługiwał on z mojej strony wówczas na nieco większą uwagę, bowiem leci teraz ostatnie dni i nie czuję by mnie od siebie odstręczał, a jego największe walory oprócz charakterystycznej dla lat dziewięćdziesiątych popowej w rocku europejskim chwytliwości, to ogólna spójność formuły mimo wydaje się braku lęku przed korzystaniem z całkiem wysokiej stylistycznej amplitudy. Być może to nieco zwodnicze i tak naprawdę kapitalnie osobna maniera wokalna Skin oraz jej zaangażowane interpretacje powodują, że album raczej tylko poprawny nabiera cech wyciągających go ponad przeciętność, bo w sumie gdyby się intensywniej przyjrzeć co tam za sceną opanowaną przez wokalistkę głębiej w wymiarze instrumentalnym się dzieje, to oprócz niezłego pulsu basowego i fragmentami jakichś rytmicznych bardziej finezyjnych sytuacji, to te twarde, proste, a na pewno żadne oryginalne riffy, do czegoś ponadstandardowego nie aspirują. Skin jest tutaj przede wszystkim świetna, tak jak rewelacyjna jest też w pamiętanym przeze mnie akurat doskonale numerze Meat, autorstwa Tony'ego Iommi'ego. 

Drukuj